Miłość Chrystusa przynagla nas!

M
Szczęść Boże! Moi Drodzy, w dniu wczorajszym rocznicę Święceń kapłańskich przeżywał Ksiądz Prałat Mieczysław Lipniacki, Założyciel i pierwszy Proboszcz mojej rodzinnej Parafii Chrystusa Miłosiernego w Białej Podlaskiej; a także Ksiądz Piotr Jarosiewicz, pochodzący z tejże Parafii.
      Imieniny natomiast przeżywała wczoraj Aneta Jabłońska, która jeszcze jako Majewska była czynnie zaangażowana w działalność młodzieżową w Parafii w Radoryżu Kościelnym, gdzie byłem wikariuszem.
     Z kolei dzisiaj imieniny przeżywa Albert Kajka, Organista w Miastkowie, a urodziny – Cezary Kryczka, za moich czasów: Lektor we wspomnianej Parafii w Radoryżu Kościelnym.
        Wszystkim Świętującym życzę, by na wzór dzisiejszego Patrona – byli dobrzy, jak chleb. I aby miłość Chrystusa codzienne przynaglała Ich do rzeczy wielkich! O to będę się dla Nich modlił.
        Moi Drodzy, wczorajsze słówko z Syberii – jak zawsze – było głębokie, a do tego mocne. Nie wspominając już, że także bogate w zapis misjonarskich doświadczeń. Wierzę, że macie jeszcze coś do powiedzenia (do napisania) w kontekście tego słówka. 
      A jednocześnie zwracam Waszą uwagę na prośbę Dominiki. Nie zostawmy Jej teraz samej…
                                     Gaudium et spes!  Ks. Jacek

Sobota
10 Tygodnia zwykłego, rok I,
Wspomnienie
Św. Alberta Chmielowskiego, Zakonnika,
do
czytań: 2 Kor 5,14–21; Mt 5,33–37

CZYTANIE
Z DRUGIEGO LISTU ŚWIĘTEGO PAWŁA APOSTOŁA DO KORYNTIAN:
Bracia:
Miłość Chrystusa przynagla nas, pomnych na to, że skoro jeden
umarł za wszystkich, to wszyscy pomarli. A właśnie za wszystkich
umarł Chrystus po to, aby ci, co żyją, już nie żyli dla siebie,
lecz dla Tego, który za nich umarł i zmartwychwstał.
Tak
więc i my odtąd już nikogo nie znamy według ciała; a jeśli
nawet według ciała poznaliśmy Chrystusa, to już więcej nie znamy
Go w ten sposób. Jeżeli więc ktoś pozostaje w Chrystusie, jest
nowym stworzeniem. To, co dawne, minęło, a oto wszystko stało się
nowe.
Wszystko
zaś to pochodzi od Boga, który pojednał nas z sobą przez
Chrystusa i zlecił nam posługę jednania. Albowiem w Chrystusie Bóg
jednał ze sobą świat, nie poczytując ludziom ich grzechów, nam
zaś przekazując słowo jednania. Tak więc w imieniu Chrystusa
spełniamy posłannictwo jakby Boga samego, który przez nas udziela
napomnień. W imię Chrystusa prosimy: pojednajcie się z Bogiem. On
to dla nas grzechem uczynił Tego, który nie znał grzechu, abyśmy
się stali w Nim sprawiedliwością Bożą.

SŁOWA
EWANGELII WEDŁUG ŚWIĘTEGO MATEUSZA:
Jezus
powiedział do swoich uczniów: „Słyszeliście,
że powiedziano przodkom: «Nie będziesz fałszywie przysięgał»,
«lecz dotrzymasz Panu swej przysięgi». A Ja wam powiadam: Wcale
nie przysięgajcie, ani na niebo, bo jest tronem Bożym; ani na
ziemię, bo jest podnóżkiem stóp Jego; ani na Jerozolimę, bo jest
miastem wielkiego Króla. Ani na swoją głowę nie przysięgaj, bo
nie możesz nawet jednego włosa uczynić białym albo czarnym.
Niech
wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złego
pochodzi”.

W
komentarzach do dzisiejszego pierwszego czytania słusznie zwraca się
uwagę na bardzo ciekawe określenie, użyte przez Świętego Pawła:
miłość Chrystusa przynagla nas. Od tego stwierdzenia
zaczyna się w ogóle ten dzisiejszy fragment, po czym Apostoł mówi
bardzo obrazowo o tym, że Jezus przeszedł przez ludzką
śmierć, poświęcił swoje życie dla dobra człowieka,
aby odtąd człowiek także swoje życie poświęcał Bogu i drugiemu
człowiekowi. Najdobitniej prawda ta pobrzmiewa w słowach: A
właśnie za wszystkich umarł Chrystus po to, aby ci, co żyją, już
nie żyli dla siebie, lecz dla Tego, który za nich umarł i
zmartwychwstał.

Tak,
skoro Jezus tak wyraźnie
pokazał, że nie żyje dla siebie, ale cały staje
się darem dla człowieka, to ubogacony w ten sposób człowiek nie
może po prostu inaczej!
Tu
trzeba całkowitej
przemiany myśleni
a,
całkowitej przebudowy spojrzenia na otaczającą
rzeczywistość: od spojrzenia
na Boga
począwszy, poprzez spojrzenie
na cały
świat i innych ludzi, na postrzeganiu
samego siebie skończywszy.
Apostoł stwierdza to dość mocnym zdaniem: Jeżeli
więc ktoś pozostaje w Chrystusie, jest nowym stworzeniem.

To,
co dawne, minęło, a oto wszystko stało się nowe.

I
to właśnie do tego przynagla nas miłość Chrystusa: do tego,
byśmy takiego wewnętrznego przeobrażenia raz konkretnie dokonali –
i ciągle go dokonywali. Abyśmy stawali się coraz
bardziej odnowionymi ludźmi,
abyśmy
wychodzili ze swoich schematów myślenia, ze swojej duchowej
ciasnoty. Przypomnijmy jeszcze raz z całą mocą te jakże wyjątkowe
zdania: Jeżeli
więc ktoś pozostaje w Chrystusie, jest nowym stworzeniem. To, co
dawne, minęło, a oto wszystko stało się nowe.
Zatem,
miłość
Chrystusa przynagla nas:

do aktywności, do intensywnej duchowej pracy, także do czynnego
apostolstwa – dokładnie
na wzór Świętego Pawła, któremu niezmiernie zależało, aby
wszystkich ludzi doprowadzić do Boga, aby ich z Bogiem pojednać.
Wyraźnie to dziś
mówi: Tak
więc w imieniu Chrystusa spełniamy posłannictwo jakby Boga samego,
który przez nas udziela napomnień. W imię Chrystusa prosimy:
pojednajcie się z Bogiem.

I
jeszcze raz, jakby dla mocniejszego przekonania swoich uczniów i
czytelników, uzasadnia, dlaczego mają się z Bogiem jednać. Pisze:
On
to

[czyli
oczywiście
Bóg] dla
nas grzechem uczynił Tego, który nie znał grzechu,

abyśmy
się
stali w Nim sprawiedliwością Bożą.

Tak,
człowiek Chrystusowy musi
być
człowiekiem
nowym,

całkowicie wewnętrznie przeobrażonym, całkowicie duchowo –
jeśli tak można to ująć – przebudowanym, przemodelowanym! Innej
możliwości po prostu nie ma! Inaczej się nie da! Skoro Jezus tak
mocno, tak głęboko, tak bardzo intensywnie, tak bardzo wewnętrznie
wszedł
w egzystencję człowieka,

że nawet nie zawahał się przejść przez ludzką śmierć, i
wszystko to
owym swoim
przejściem przeobraził, odnowił, rozjaśnił
sw
ym
blaskiem, „prześwietlił” sobą

– to człowiek, który uważa się za Jego ucznia i wyznawcę nie
może tylko tak „trochę” wierzyć… Nie może jedynie
– przepraszam za kolokwializm – „liznąć” wiary…
On
też musi w nią wejść
całym sobą,

bardzo głęboko, bardzo intensywnie. Ma „prześwietlić” całe
swoje życie blaskiem Chrystusa! Do
tego właśnie miłość Chrystusa go przynagla.

A jak to konkretnie zrobić? Bo łatwo
o
tym mówi na kazaniu, czy pisać
w rozważaniu, ale jak
konkretnie pokazać,
że
naprawdę weszło się głęboko w relację z Jezusem i że owo
przynaglanie Jezusowej miłości przynosi efekty?
Myślę,
że bardzo wyraźną
podpowiedź
niesie nam dzisiejsza Ewangelia. Oto Jezus wskazuje na taką
zwyczajną – powiedzielibyśmy wręcz:
prozaiczną – sferę naszego życia, jak sfera
naszych słów, naszego języka.

I domaga się mowy jasnej i konkretnej, a więc docenienia
wartości każdego słowa

na tyle, by
nie trzeba
go było wzmacniać
lub potwierdzać
przysięgą.
Zauważmy,
kiedy Jezus nauczał, to mówił
jasno i prosto.

Ludzie w Jego
słowa
wierzyli, albo nie wierzyli. Słuchali, albo odchodzili. Ale bez
względu na jakiekolwiek
ich
reakcje, Jezus nie zmieniał swego swego nauczania, ani też nie
zarzekał się, że mówi prawdę;

nie przysięgał, aby potwierdzić swoją prawdomówność, nie
przekonywał na siłę… Nic z tych rzeczy! Mówił po prostu to, co
miał do powiedzenia, wiedząc, że mówi prawdę i że każde
Jego
słowo ma określoną,

a do tego oczywiście ogromną
wartość.

Jego
słowa nie były mętne, wieloznaczne, jakieś takie niedookreślone…
Wprost przeciwnie. Były jednoznaczne
i konkretne.

Nie trzeba ich było wzmacniać żadnymi przysięgami.
Moi
Drodzy, gdyby nam się udało ulec
owemu przynaglaniu Bożej miłości w sferze naszego języka,

to naprawdę dokonalibyśmy
w naszym życiu zmiany epokowej, a do tego – rewolucyjnej! Gdyby
nam się właśnie
sferę udało „prześwietlić” Jezusowym blaskiem,

to naprawdę nasza rzeczywistość natychmiast
uwolniłaby się od wielu, bardzo poważnych problemów! A zatem,
niech miłość
Chrystusa przynagla nas!

I
nie zapominajmy nigdy: Jeżeli
więc ktoś pozostaje w Chrystusie, jest nowym stworzeniem. To, co
dawne, minęło, a oto wszystko stało się nowe.
Doskonale
wiedział to – i w sposób niesamowity dał się Chrystusowej
miłości przynaglać
do czynów heroicznej wręcz miłości bliźniego – Patron dnia
dzisiejszego, Święty
Brat Albert Chmielowski.
Urodził
się 20 sierpnia 1845 roku
w Igołomii pod Krakowem. Sześć dni później, na Chrzcie Świętym
„z wody”, dano mu imiona
Adam Bernard.
W czasie
uroczystego Chrztu, w dniu 17 czerwca 1847 roku, w warszawskim
kościele Matki Boskiej na Nowym Mieście, dodano
jeszcze imię Hilary.
Pochodził
ze
zubożałej rodziny ziemiańskiej. Gdy miał sześć lat, matka w
czasie pielgrzymki do Mogiły poświęciła go
Bogu. Kiedy miał lat
osiem, umarł jego ojciec, sześć lat później zmarła
też
matka.
Chłopiec kształcił się w szkole kadetów w Petersburgu, następnie
w gimnazjum w Warszawie, a potem studiował w Instytucie Rolniczo –
Leśnym w Puławach. Razem
z młodzieżą tej szkoły wziął udział w Powstaniu Styczniowym.

30 września 1863 roku został ciężko
ranny w bitwie pod Mełchowem

i dostał się do niewoli rosyjskiej. W prymitywnych warunkach
polowych, bez środków znieczulających, amputowano
mu nogę,
co zniósł
niezwykle mężnie. Miał wtedy osiemnaście
lat.
Przez
pewien czas przebywał w
więzieniu w Ołomuńcu,

skąd został zwolniony dzięki interwencji rodziny. Aby uniknąć
represji władz carskich, wyjechał do Paryża, gdzie podjął studia
malarskie,
potem
przeniósł się do Belgii i studiował inżynierię, lecz powrócił
wkrótce do malarstwa i
ukończył Akademię Sztuk Pięknych w Monachium.

Wszędzie, gdzie przebywał, wyróżniał
się postawą chrześcijańską,

a jego silna osobowość wywierała duży wpływ na otoczenie.
Po
ogłoszeniu amnestii w 1874 roku powrócił do kraju. Zaczął
poszukiwać nowego ideału życia,

wyrazem czego stało się jego malarstwo. Oparte dotychczas na
motywach świeckich, zaczęło teraz czerpać natchnienie z tematów
religijnych. Jeden
z jego najlepszych obrazów –
Ecce Homo”
– jest owocem głębokiego przeżycia tajemnicy bezgranicznej
miłości Boga do człowieka.

Bez wątpienia duże znaczenie w życiu duchowym Adama Chmielowskiego
miały rekolekcje, które odbył u ojców jezuitów w Tarnopolu.
W
1880 roku nastąpił duchowy zwrot w jego życiu.

Będąc w pełni sił twórczych porzucił malarstwo i liczne
kontakty towarzyskie, i mając trzydzieści pięć lat, wstąpił
do nowicjatu jezuitów
w
Starej Wsi, z zamiarem pozostania bratem zakonnym. Po pół roku, w
stanie silnej depresji, opuścił nowicjat. Do
stycznia 1882 roku
leczył się w zakładzie dla nerwowo chorych.

Następnie przebywał u swojego brata na Podolu, gdzie w atmosferze
spokoju i miłości powrócił
całkowicie do równowagi psychicznej.
Zafascynowała
go duchowość Świętego Franciszka z Asyżu, zapoznał się z
regułą trzeciego
zakonu i rozpoczął
działalność tercjarską,

którą pragnął upowszechnić wśród podolskich chłopów. Wkrótce
ukaz carski zmusił go do opuszczenia Podola. W 1884 roku przeniósł
się do Krakowa
i
zatrzymał się przy klasztorze kapucynów. Pieniędzmi ze sprzedaży
swoich obrazów wspomagał najbiedniejszych. Jego
pracownia malarska stała się przytuliskiem.

Tutaj zajmował się nędzarzami i bezdomnymi, widząc w ich twarzach
sponiewierane oblicze
Chrystusa.
Poznał
warunki życia ludzi w tak zwanych ogrzewalniach miejskich Krakowa.
Był to kolejny moment
przełomowy
w
życiu zdolnego i cenionego malarza.

Z
miłości do Boga i ludzi Adam Chmielowski po
raz drugi zrezygnował z kariery
i
objął zarząd ogrzewalni dla bezdomnych.
Przeniósł się tam na stałe, aby mieszkając wśród biedoty,
pomagać im w dźwiganiu się z nędzy – nie tylko materialnej, ale
i moralnej. 25 sierpnia
1887 roku przywdział szary habit tercjarski i przyjął imię
Brat
Albert.
Dokładnie rok
później złożył śluby tercjarza na ręce Kardynała Albina
Dunajewskiego. Ten dzień jest jednocześnie początkiem
działalności
Zgromadzenia Braci
Trzeciego
Zakonu Świętego Franciszka Posługujących Ubogim,
zwanego
popularnie
„albertynami”.
Zgromadzenie
to przejęło od zarządu miasta opiekę
nad ogrzewalnią dla mężczyzn

przy ulicy Piekarskiej w Krakowie. W niecały rok później, Brat
Albert wziął również pod swoją opiekę ogrzewalnię
dla kobiet,
a grupa jego
pomocnic, którymi kierowała Siostra
Bernardyna Jabłońska, stała
się zalążkiem „albertynek”.

Formacja dla kandydatów i kandydatek do obu zgromadzeń organizowana
była w domach pustelniczych. Najbardziej
znanym stała się tak zwana
„Samotnia” na Kalatówkach pod Zakopanem.

Nowicjat był surowy, aby wcześniej mogły wycofać się jednostki
słabsze. Do trudnej pracy potrzeba bowiem było ludzi wyjątkowo
zahartowanych – zarówno fizycznie jak i moralnie.
Przytuliska
znajdujące się pod opieką albertynów i albertynek były otwarte
dla wszystkich potrzebujących,

bez względu na narodowość czy wyznanie. Wszystkim zapewniano pomoc
materialną i moralną, stwarzano chętnym możliwości
pracy i samodzielnego zdobywania środków utrzymania.

Sam
zaś Albert był człowiekiem
rozmodlonym i pokutnikiem.

Odznaczał się heroiczną miłością bliźniego, dzieląc los z
najuboższymi i pragnąc przywrócić im godność. Pomimo
swego kalectwa
wiele
podróżował,
zakładał
nowe przytuliska, sierocińce dla dzieci i młodzieży, domy dla
starców i nieuleczalnie chorych oraz tak zwany „kuchnie ludowe”.
Za jego życia
powstało dwadzieścia jeden takich domów. Przykładem swego życia
Brat Albert uczył współbraci i współsiostry, że trzeba
być „dobrym jak chleb”.

Zalecał też przestrzeganie krańcowego ubóstwa, które od lat
wielu było również jego udziałem.
Zmarł
w opinii świętości, wyniszczony ciężką chorobą i trudami życia
w przytułku, który założył dla mężczyzn, 25
grudnia 1916 roku w Krakowie.
Pogrzeb
na Cmentarzu Rakowickim, w
dniu 28 grudnia 1916 roku,
stał się pierwszym wyrazem czci powszechnie mu oddawanej.
Jan Paweł II beatyfikował go 22 czerwca 1983 roku na Błoniach
krakowskich, a kanonizował 12 listopada 1989 roku w Watykanie.

I
tenże Jan Paweł II, jeszcze jako Kardynał Karol Wojtyła, z okazji
pięćdziesiątej rocznicy śmierci dzisiejszego Patrona, tak mówił
w homilii: „Brat Albert
Chmielowski – była to natura bardzo bogata, wszechstronnie
uzdolniona.
Zapowiadał
się jako znakomity malarz, był ceniony przez wszystkich mistrzów
pędzla, którzy na zawsze pozostaną w pamięci naszego narodu jako
przedstawiciele wielkiej sztuki. Wiemy, że była to jeszcze i
dlatego natura bogata, że
nie szczędził siebie.
Dał
tego dowód, gdy jako niespełna dwudziestoletni młodzieniec wziął
udział w Powstaniu Styczniowym. Wszystko postawił na jedną kartę
dla miłości Ojczyzny. Miłość
Ojczyzny wypaliła na nim
dozgonny stygmat: pozostał kaleką do śmierci, zamiast własnej
nogi, nosił protezę.
Ponad
to bogactwo natury uderza w nim przede wszystkim bogactwo łaski.
Łaska Boża, to jest sam Bóg udzielający się człowiekowi,
przelewający się niejako do jego duszy. Im bardziej Bóg udziela
się duszy, im bardziej się do niej przelewa przez dary Ducha
Świętego, tym bardziej
rzuca ją na kolana.
Tak
właśnie na kolana rzucona została dusza Adama Chmielowskiego przed
niewypowiedzianym majestatem Boga, świętością i miłością Boga.

Ale
Bóg w przedziwny sposób działa w dziejach człowieka. Oto rzucając
go przed sobą na kolana, każe
mu równocześnie uklęknąć przed jego braćmi, bliźnimi.

Tak właśnie stało się w życiu Brata Alberta: rzucony na kolana
przed majestatem Bożym, upadł na kolana przed
majestatem człowieka,
i
to najbiedniejszego, najbardziej upośledzonego, przed
majestatem ostatniego nędzarza!

Może
to porównanie jest wstrząsające, w naszych czasach nie widzimy
takich drastycznych zestawień, tak krzyczącej nędzy, tak jawnego
upokorzenia człowieka. Jest
jednak i dzisiaj wiele zestawień pozornie mniej rażących, a jednak
nie mniej rażących.

Jest dużo ludzkich potrzeb, wiele wołania o miłosierdzie –
czasem w sposób dyskretny, niedosłyszalny. Iluż jest jeszcze ludzi
chorych i opuszczonych w
swoich chorobach,
bez
żadnej opieki? Iluż jest jeszcze ludzi starych, przymierających
głodem i tęskniących za sercem? Ile jest trudnej młodzieży,
która w dzisiejszej atmosferze życia nie znajduje dla siebie
moralnego oparcia?
Miłosierdzie
i chrześcijaństwo jest wielką sprawą naszych dni. Jeżeliby
nie było miłosierdzia, nie byłoby chrześcijaństwa: to jest jedno
i to samo.

W służbie miłosierdzia nawet fundusze nie są najważniejsze,
nawet domy, zakłady i szpitale nie są najważniejsze, chociaż są
to środki niezbędne. Najważniejszy
jest człowiek!

Trzeba świadczyć swoim człowieczeństwem, sobą. Tutaj Brat Albert
jest dla nas nieporównanym wzorem.” Tyle Kardynał Wojtyła.
A
my,
wpatrując się w niezwykłą postawę „dobrego jak chleb” Brata
Alberta, oraz wsłuchując się w Boże słowo dzisiejszej liturgii,
zastanówmy się:

Do
czego mnie tak konkretnie przynagla miłość Chrystusa?

Czy
naprawdę wszystkie sfery mojego życia są „prześwietlone”
przez Jezusa, poddane Jego osądowi, czy jednak niektóre zastrzegam
jedynie sobie?

Czy
wszystkie moje słowa naprawdę są potrzebne?

Miłość
Chrystusa przynagla nas…

4 komentarze

  • Miłość Chrystusa przynagla mnie do obejrzenia jutro filmu o działaniu Jego Matki we współczesnym świecie. Film ma tytuł " Teraz i w godzinie śmierci" w reżyserii D Walusiaka i M. Pilisa a konkretnie jest o mocy modlitwy różańcowej.
    Ps. O bracie Chmielowskim trochę zapomniałam, ale przyznam się że " musiałam" przybliżyć sobie Jego historię życia, gdy po kanonizacji przyśnił mi się w nocy. Rano zdziwiona czego chce ode mnie ten zakonnik, o którym niewiele wówczas nie wiedziałam, oprócz tego że namalował obraz Chrystusa umęczonego i miał drewnianą nogę.

    • Przemierzyłam razem z twórcami wiele państw, w różnym czasie. Poruszające wydarzenia, zbiorowa modlitwa i pomoc Maryi jako naszej Matki. Nie wszystkie wypadki, tragedie skończyły się definitywnie dobrze. Ważne jest stałe zaufanie i ciągła modlitwa, nie taka od okazji do okazji w myśl powiedzenia " Jak trwoga to do Boga". Film warto obejrzeć. Szkoda, że jest tak mało nagłaśniany. W kinie Helios, w ogóle nie ujęty w programie- repertuarze dnia, dodzwonić i zapytać się można dopiero pół godziny przed seansem a wcześniej nie ma reklamy takich, religijnych filmów. Parafia wywiesiła plakat o filmie ale w nim nie było szczegółów o której "leci". Ja mimo iż miałam prywatną wiadomość o filmie, zwątpiłam czy dziś jest seans bo nie mogłam tego potwierdzić w repertuarze kina. Szkoda, bo na reklamę tego właśnie filmu złożyłam "datek". Mnie się udało, bo kino mam blisko i gdyby nie było projekcji tego filmu, potraktowałabym to wyjście jako niedzielny przedpołudniowy spacer.

Ks. Jacek Autor: Ks. Jacek

Archiwum wpisów

Ks. Jacek Jaśkowski

Witam serdecznie! Kłania się Ks. Jacek Jaśkowski. Nie jestem ani kimś ważnym, ani kimś znanym. Jestem księdzem, który po prostu chce rozmawiać. Codzienna kapłańska posługa pokazuje mi, że tematów do rozmów z księdzem jest coraz więcej i dzisiaj żaden ksiądz nie może od nich uciekać, ale – wprost przeciwnie – podejmować nowe wyzwania. To przekonanie skłoniło mnie do próby otwarcia tegoż bloga, chociaż okazji do rozmów na co dzień – w konfesjonale i poza nim – na szczęście nie brakuje. Myślę jednak, że ten blog będzie jeszcze jednym sposobem i przestrzenią nawiązania kontaktu z ludźmi dobrej woli, otwartymi na dialog.