Szczęść Boże! Moi Drodzy, w dniu dzisiejszym imieniny przeżywają:
►Siostry Teresa Skorupska, która w swoim czasie posługiwała w Miastkowie, będąc Przełożoną Domu;
►Siostra Teresa Kurek, obecnie tam posługująca;
Siostra Teresa Jakbuowska, posługująca wraz z Księdzem Markiem na Syberii;
►Teresa Jaroszuk, która od lat z radością i dobrym sercem wita Pielgrzymów, przybywających do Sanktuarium w Kodniu. Pani Teresa posługuje w recepcji, obsługuje przybywających i mieszkających w domu Pielgrzyma, a ja mam przyjemność spotykać się z Nią i rozmawiać już od wielu lat. Zawsze, ilekroć pojadę do Kodnia lub chociażby tam zadzwonię, bardzo mnie cieszy możliwość spotkania z tak wspaniałą Osobą.
Wszystkim Solenizantkom życzę owej najgłębszej więzi z Jezusem, której przykład daje dzisiejsza Patronka. I – oczywiście – zapewniam o modlitwie.
A oto wczoraj, o godzinie 18:00, Biskup Kazimierz Gurda przewodniczył uroczystej Mszy Świętej na rozpoczęcie roku akademickiego, a dzisiaj, o godzinie 12:00, odbędzie się inauguracja na Uczelni, na które to wydarzenie wybieram się, wraz z Księdzem Tomaszem Małkińskim, z którym wspólnie pełnię posługę w Duszpasterstwie akademickim.
Wszystkim Studentom życzę jak najlepszego wykorzystania czasu – i szansy, jaką daje Im Pan. Szczególnie gorąco pozdrawiam Studentów pierwszego roku! A Profesorom, Wykładowcom i Asystentom życzę światła Ducha Świętego! Wszystkim zaś Pracownikom Uczelni – tak zwanym „niedydaktycznym” życzę Bożej pomocy w wypełnianiu codziennych zadań! Wszystkim nam życzę, żebyśmy nie stracili głowy w całym tym szaleństwie, jakie mamy. Oby – jak to wczoraj było mówione na Mszy Świętej – udało się nam wreszcie bez przeszkód spotykać się ze sobą i normalnie pracować.
Moi Drodzy, przypominam też, że od dzisiaj rozpoczynają się nabożeństwa różańcowe. Na ile tylko możecie, włączajcie się we wspólną modlitwę: w kościołach, a może w domach – w ramach sąsiedztwa. Bo przy kapliczkach przydrożnych to już trochę za zimno… Na pewno, szans na taką wspólną modlitwę jest dużo – trzeba tylko chcieć! Warto! Szczególnie w rodzinie – wspólnie, na głos! Zachęcam!
Dzisiaj mamy też pierwszy czwartek miesiąca. Proszę o modlitwę za powołanych i o powołania. I bardzo za nią dziękuję.
Jutro zaś – pierwszy piątek miesiąca, ale też wspomnienie Świętych Aniołów Stróżów! Któż więc inny mógłby jutro napisać słówko, jak nie Specjalistyki w tym temacie – Siostry od Aniołów z Surgutu, w tym także: dzisiejsza Solenizantka? Czekamy z radością.
Teraz zaś pochylmy się nad Bożym słowem, odpowiadając na pytanie: Co Jezus konkretnie mówi do mnie przez dzisiejsze Słowo?
Niech Was błogosławi Bóg Wszechmogący: Ojciec + i Syn, i Duch Święty. Amen
Gaudium et spes! Ks. Jacek
Czwartek 26 Tygodnia zwykłego, rok II,
Wspomnienie Św. Teresy od Dzieciątka Jezus,
Dziewicy i Doktora Kościoła,
1 października 2020.,
do czytań: Hi 19,21–27; Łk 10,1–12
CZYTANIE Z KSIĘGI HIOBA:
Hiob powiedział: „Zlitujcie się, przyjaciele, zlitujcie, gdyż Bóg mnie dotknął swą ręką. Czemu, jak Bóg, mnie dręczycie? Nie syci was wygląd ciała? Któż zdoła utrwalić me słowa, potrafi je w księdze umieścić? Żelaznym rylcem, diamentem na skale je wyryć na wieki? Lecz ja wiem: Wybawca mój żyje, na ziemi wystąpi jako ostatni. Potem me szczątki skórą odzieje i ciałem swym Boga zobaczę. To właśnie ja Go zobaczę, moje oczy ujrzą, nie kto inny; moje nerki już mdleją z tęsknoty”.
SŁOWA EWANGELII WEDŁUG ŚWIĘTEGO ŁUKASZA:
Spośród swoich uczniów wyznaczył Pan jeszcze innych, siedemdziesięciu dwóch, i wysłał ich po dwóch przed sobą do każdego miasta i miejscowości, dokąd sam przyjść zamierzał.
Powiedział też do nich: „Żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało; proście więc Pana żniwa, żeby wyprawił robotników na swoje żniwo. Idźcie, oto was posyłam jak owce między wilki. Nie noście ze sobą trzosa ani torby, ani sandałów; i nikogo w drodze nie pozdrawiajcie.
Gdy do jakiego domu wejdziecie, najpierw mówcie: «Pokój temu domowi». Jeśli tam mieszka człowiek godny pokoju, wasz pokój spocznie na nim; jeśli nie, powróci do was. W tym samym domu zostańcie, jedząc i pijąc, co mają; bo zasługuje robotnik na swą zapłatę.
Nie przechodźcie z domu do domu. Jeśli do jakiego miasta wejdziecie i przyjmą was, jedzcie, co wam podadzą; uzdrawiajcie chorych, którzy tam są, i mówcie im: «Przybliżyło się do was królestwo Boże».
Lecz jeśli do jakiego miasta wejdziecie, a nie przyjmą was, wyjdźcie na jego ulice i powiedzcie: «Nawet proch, który z waszego miasta przylgnął nam do nóg, strząsamy wam. Wszakże to wiedzcie, że bliskie jest królestwo Boże».
Powiadam wam: Sodomie lżej będzie w ów dzień niż temu miastu”.
Kiedy przychodzi nam spotkać się z człowiekiem, na którego spadło jakieś nagłe nieszczęście i staramy się go pocieszyć, wówczas często nie znajdujemy słów. Dlatego nieraz unikamy nawet takich spotkań, unikamy nawet spotkania się wzrokiem z takim człowiekiem, bo nie wiemy, jak się zachować, co powiedzieć, pocieszać go, czy nie pocieszać; próbować odwrócić jego uwagę od przeżywanego cierpienia, czy właśnie podjąć ten temat – chociażby po to, by mógł się „wygadać” i wylać cały swój żal, swój ból, i by mógł być wysłuchany do końca…
Nie znajdując odpowiedzi na te dylematy, unikamy spotkania. Albo – przeciwnie – właśnie spotykamy się i zarzucamy owego cierpiącego człowieka całą masą słów, żeby go zagadać, żeby już o tym swoim bólu nie myślał, żeby się trochę rozweselił. Albo też – próbujemy wszystko jakoś racjonalizować, szukając uzasadnienia dla całej sytuacji na drodze logicznego myślenia i wyciągania wniosków w zaistniałych okoliczności.
I taką właśnie opcję wybrali ludzie, których w omawianej przez nas aktualnie Księdze nazwano «przyjaciółmi» Hioba, chociaż chyba trudno – w ich przypadku – o prawdziwej przyjaźni mówić… Oni to właśnie próbowali zrzucić odpowiedzialność za dramat, który spotkał Hioba, bądź to na niego samego, bądź na samego Boga!
Ich tłumaczenia – często natarczywe i trudne momentami do zniesienia – spowodowały taką właśnie reakcję Hioba, o jakiej dziś słyszymy w pierwszym czytaniu: Zlitujcie się, przyjaciele, zlitujcie, gdyż Bóg mnie dotknął swą ręką. Czemu, jak Bóg, mnie dręczycie? Nie syci was wygląd ciała? To mocne i bolesne stwierdzenie Hioba: pośrednio zarzuca on im, że go dręczą! Czy nie wystarczy im to, co widzą – jego ból, jego udręczenie? Czy muszą się jeszcze dodatkowo cieszyć tym, że go umęczą swoją gadaniną?
W zacytowanym zdaniu pojawia się stwierdzenie, że dręczą oni Hioba jak Bóg, ale z całości wypowiedzi – szczególnie z jej dalszej części – można jakby wywnioskować, że Bóg ma prawo to czynić. Dlaczego?
Dlatego, że tylko On ma rzeczywistą moc wybawić z tego i wyprowadzić dobro. Dobitnie wyrażają to te słowa naszego biblijnego bohatera: Lecz ja wiem: Wybawca mój żyje, na ziemi wystąpi jako ostatni. Potem me szczątki skórą odzieje i ciałem swym Boga zobaczę. To właśnie ja Go zobaczę, moje oczy ujrzą, nie kto inny; moje nerki już mdleją z tęsknoty.
Tak, to Bóg jest prawdziwym Wybawcą i tylko w Jego mocy jest uratować człowieka. Nawet, jeżeli w tym momencie jeszcze tego nie widać, taka perspektywa nie pojawia się na horyzoncie, to jednak Hiob już widzi ją swoim sercem: Jego Wybawca żyje i kiedy nastąpi chwila do tego stosowna – wystąpi jako ostatni. Czyli jako ten, który rozstrzyga definitywnie, po którym już nikt nie będzie musiał niczego poprawiać – bo nikt nie będzie miał czego poprawiać.
Nie widzą tego jeszcze jego «przyjaciele», nie widzą tego ludzie wokół, bo sytuacja Hioba wyraźnie zdaje się temu zaprzeczać – a oto sam Hiob widzi nadchodzący ratunek: nadchodzący ze strony Boga! Cóż za niezwykła wiara, a wręcz pewność Jego bliskości!
I właśnie do takiej wiary, a wręcz pewności, że On – Jezus – zawsze będzie blisko, wzywa dziś w Ewangelii swoich uczniów, gdy ich wysyła po dwóch przed sobą do każdego miasta i miejscowości, dokąd sam przyjść zamierzał. Mówi do nich: Żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało; proście więc Pana żniwa, żeby wyprawił robotników na swoje żniwo.
Już to zdanie pokazuje, że zarówno wtedy, kiedy Jezus ich posyłał, jak i przez wszystkie wieki istnienia Kościoła, aż do dzisiaj – to sam Jezus posyła swoich współpracowników, swoje sługi, aby w Jego imię nauczali i dokonywali konkretnych znaków. Dlatego, jeżeli troszczymy się o powołania do kapłaństwa i życia zakonnego, to troskę tę przede wszystkim powinniśmy wyrazić w modlitwie! W szczerej modlitwie do Pana, wynikającej z najgłębszego zaufania w Jego wielką moc!
Jezus mówi wyraźnie: Proście więc Pana żniwa, żeby wyprawił robotników na swoje żniwo. Może to z naszej perspektywy dziwna prośba, bo jeżeli jest to Jego żniwo, to dlaczego akurat my mamy prosić o robotników? To w końcu, w czyim interesie jest powołanie pracowników? Czy pracownicy firmy mają prosić jej właściciela, żeby podjął działania dla jej rozwoju?
A jednak, Jezus tak właśnie naucza – podkreślając w ten sposób, że owo żniwo i związane z nim dobro, to nasza wspólna sprawa. Także – nasze dobro.
Dobro, nad którym my się mamy trudzić – ale zawsze wespół z Nim. Nie zapominając o Jego obecności, która stale będzie towarzyszyć. W Ewangelii dzisiejszej Jezus mówi o tym dobitnie: Gdy do jakiego domu wejdziecie, najpierw mówcie: «Pokój temu domowi». Jeśli tam mieszka człowiek godny pokoju, wasz pokój spocznie na nim; jeśli nie, powróci do was. Oraz: Nie przechodźcie z domu do domu. Jeśli do jakiego miasta wejdziecie i przyjmą was, jedzcie, co wam podadzą; uzdrawiajcie chorych, którzy tam są, i mówcie im: «Przybliżyło się do was królestwo Boże». Czyżby własną mocą mieli uzdrawiać? Wiemy, że nie.
A Jezus mówi jeszcze dalej: Lecz jeśli do jakiego miasta wejdziecie, a nie przyjmą was, wyjdźcie na jego ulice i powiedzcie: «Nawet proch, który z waszego miasta przylgnął nam do nóg, strząsamy wam. Wszakże to wiedzcie, że bliskie jest królestwo Boże». Powiadam wam: Sodomie lżej będzie w ów dzień niż temu miastu.
Czyż to wszystko nie jest mocnym potwierdzeniem prawdy, że to On sam stoi za ich działalnością i to On sam, tak naprawdę, prowadzi ją przez nich? Podejmując się nowych zadań, winni mieć tego stałą świadomość.
I my także mamy mieć świadomość bliskości Pana – Jego jedności z nami. Chociaż może czasami trudno nam ją dostrzec – tak, jak w przypadku Hioba – to jednak trzeba nam zdobyć się na jego duchową przenikliwość, by nawet wśród trudności życiowych i przeciwieństw tę Bożą obecność dostrzegać. I ją doceniać. I obficie z niej korzystać. Bo to On, nasz Pan, tak naprawdę działa przez nas i walczy z nami! Nigdy nas nie opuści! To niesie wielką nadzieję i wzmacnia nasze siły.
Całym sercem tą jednością żyła i swoim życiem o niej świadczyła Patronka dnia dzisiejszego, Święta Teresa od Dzieciątka Jezus, zwana także Małą Tereską – dla odróżnienia od Świętej Teresy z Avila, zwanej Wielką, której wspomnienie obchodzić będziemy 15 października.
Nasza dzisiejsza Patronka urodziła się w Alençon, w Normandii, w nocy z 2 na 3 stycznia 1873 roku, jako dziewiąte dziecko Ludwika i Zofii. Kiedy miała cztery lata, umarła jej matka. Wychowaniem dziewcząt zajął się ojciec.
Teresa po śmierci matki obrała sobie za Matkę – Najświętszą Maryję Pannę. W tym samym 1877 roku, ojciec przeniósł się z pięcioma swoimi córkami do Lisieux, gdzie Tereska przez pięć lat przebywała w internacie, prowadzonym przez siostry benedyktynki. 25 marca 1883 roku, dziesięcioletnia Teresa zapadła na ciężką chorobę, która trwała do 13 maja. Jak sama wyznała, uzdrowiła ją cudownie Matka Boża. W roku 1884 Tereska przyjęła pierwszą Komunię Świętą. Odtąd przy każdej Komunii Świętej powtarzała z radością: „Już nie ja żyję, ale żyje we mnie Jezus”. W tym samym roku otrzymała Sakrament Bierzmowania.
Przez ponad rok dręczyły ją poważne skrupuły. Jak sama wyznała, uleczenie z tej duchowej choroby zawdzięczała swoim czterem siostrom, zmarłym w latach niemowlęcych. W pamiętniku zapisała, że w czasie Pasterki w noc Bożego Narodzenia przeżyła „całkowite nawrócenie”. Postanowiła zupełnie zapomnieć o sobie, a oddać się Jezusowi i sprawie zbawienia dusz. Zaczęła odczuwać gorycz i wstręt do przyjemności i ponęt ziemskich. Ogarnęła ją tęsknota za modlitwą, rozmową z Bogiem. Odtąd zaczęła się jej wielka droga ku świętości. A trzeba wiedzieć, że miała wówczas zaledwie trzynaście lat.
Niedługo potem, gdy miała lat czternaście, skazano na śmierć pewnego głośnego bandytę, który był postrachem całej okolicy. Nasza Święta dowiedziała się z gazet, że zbrodniarz ani myśli pojednać się z Panem Bogiem. Postanowiła zdobyć jego duszę dla Jezusa. Zaczęła się serdecznie modlić o jego nawrócenie. Ofiarowała też w jego intencji specjalne pokuty i umartwienia. Wołała: „Jestem pewna, Boże, że przebaczysz temu biednemu człowiekowi! Oto mój pierwszy grzesznik. Dla mojej pociechy spraw, aby okazał jakiś znak skruchy.”
Niestety, gdy nadszedł czas egzekucji, bandyta dalej uparcie odrzucał możliwość rozmowy z kapłanem. Jednak kiedy miał już podstawić głowę pod gilotynę, wtedy – ku zdziwieniu wszystkich – nagle zwrócił się do kapłana, poprosił o krzyż i zaczął go całować! Na wiadomość o tym Teresa zawołała szczęśliwa: „To mój pierwszy syn!”
Kiedy zaś miała lat piętnaście, zapukała do bramy zakonu karmelitańskiego, prosząc o przyjęcie. Przełożona jednak, widząc wątłą i bardzo młodą dziewczynkę, nie przyjęła jej, obawiając się, że nie przetrzyma tak trudnych i surowych warunków życia. Teresa jednak nie dała za wygraną i udała się o pomoc do miejscowego biskupa, ale ten zasłonił się prawem kościelnym, które nie zezwalało w tak młodym wieku przyjmować do zakonu. W tej sytuacji nasza Święta nakłoniła ojca, by pojechał z nią do Rzymu! Było to w 1887 roku.
Papież Leon XIII obchodził właśnie złoty jubileusz swojego kapłaństwa. Teresa upadła przed nim na kolana i zawołała: „Ojcze Święty, pozwól, abym dla uczczenia Twego jubileuszu mogła wstąpić do Karmelu w piętnastym roku życia.” Papież nie chciał jednak uczynić wyjątku. Teresa chciała się wytłumaczyć, ale gwardia papieska usunęła ją siłą, by także inni mogli – zgodnie z ówczesnym zwyczajem – ucałować nogi Papieża.
Marzenie Tereski spełniło się dopiero po roku. Została przyjęta najpierw w charakterze postulantki, potem nowicjuszki. Zaraz przy wejściu do klasztoru uczyniła postanowienie: „Chcę być świętą!” Niedługo potem odbyły się jej obłóczyny, przy których otrzymała zakonne imię: Teresa od Dzieciątka Jezus i od Świętego Oblicza. Jej drugim postanowieniem było to, które wyraziła w słowach: „Przybyłam tutaj, aby zbawiać dusze, a nade wszystko, by się modlić za kapłanów.” W roku 1890 złożyła śluby i uroczystą profesję.
Przełożona poznała się na niezwykłej cnocie młodej siostry, skoro zaledwie w trzy lata po złożeniu ślubów wyznaczyła ją na mistrzynię nowicjuszek. Obowiązek ten Teresa spełniała do śmierci, to jest przez cztery lata. W zakonnym życiu zadziwiała jej dojrzałość duchowa. Starała się doskonale spełniać wszystkie, nawet najmniejsze obowiązki. Nazwała tę drogę do doskonałości: „małą drogą dziecięctwa Bożego”. Widząc, że miłość Boga jest zapomniana, oddała się Bogu jako ofiara za zbawienie świata.
Swoje przeżycia i cierpienia opisała w książce: „Dzieje duszy”. A cierpień tych nie brakło. Jednym z nich było chociażby to, że zakonnica, którą Tereska się opiekowała ze względu na jej wiek i kalectwo, nie umiała zdobyć się na słowo podzięki, często za to ją rugała i mnożyła swoje wymagania. Jednak nasza Święta cieszyła się z tych krzyży, bo widziała w nich piękny prezent, jaki może złożyć Bogu.
Na rok przed śmiercią zaczęły pojawiać się u Teresy pierwsze objawy daleko już posuniętej gruźlicy: wysoka gorączka, osłabienie, zanik apetytu, a nawet krwotoki. Pierwszy krwotok zaalarmował klasztor w nocy z Wielkiego Czwartku na Wielki Piątek. Mimo to, siostra Teresa spełniała nadal wszystkie zlecone jej obowiązki: mistrzyni, zakrystianki i opiekunki jednej ze starszych sióstr.
Zima w roku 1897 była wyjątkowo surowa. Klasztor zaś nie był ogrzewany. Teresa przeżywała prawdziwe tortury. Nękał ją uciążliwy kaszel i duszność. Ówczesna przełożona zlekceważyła jej stan. Nie wezwała do niej nawet lekarza. Uczyniono to dopiero wtedy, kiedy stan był już beznadziejny. Jeszcze wówczas zastosowano wobec chorej drakońskie środki, takie jak stawianie baniek. Z poranionymi plecami i piersiami musiała iść do normalnych zajęć i pokut zakonnych, nawet do prania.
Wskutek tego wszystkiego, w dniu 30 września 1897 roku umierała w cierpieniach, mówiąc: „Chcę, przebywając w Niebie, czynić dobro na ziemi. Po śmierci spuszczę na nią deszcz róż.” Papież Pius XI kanonizował ją w roku 1925. W 1999 roku, Papież Jan Paweł II ogłosił Świętą Teresę – Doktorem Kościoła.
A oto co na temat swojej drogi świętości pisała sama Święta Teresa od Dzieciątka Jezus: „Kiedy wielkie moje pragnienia zaczęły się stawać dla mnie męczeństwem, otwarłam listy Świętego Pawła, aby znaleźć jakąś odpowiedź. Przypadkowo wzrok mój padł na dwunasty i trzynasty rozdział Pierwszego Listu do Koryntian. Przeczytałam najpierw, że nie wszyscy mogą być apostołami, nie wszyscy prorokami, nie wszyscy nauczycielami, oraz że Kościół składa się z różnych członków i że oko nie może być równocześnie ręką. Odpowiedź była wprawdzie jasna, nie taka jednak, aby ukoić moje tęsknoty i wlać we mnie pokój.
Nie zniechęcając się czytałam dalej i natrafiłam na zdanie, które podniosło mnie na duchu: Starajcie się o większe dary. Ja zaś wskażę wam drogę jeszcze doskonalszą. Apostoł wyjaśnia, że największe nawet dary niczym są bez miłości i że miłość jest najlepszą drogą bezpiecznie prowadzącą do Boga. Wtedy wreszcie znalazłam pokój.
Gdy zastanawiałam się nad mistycznym ciałem Kościoła, nie odnajdywałam siebie w żadnym spośród opisanych przez Pawła członków, albo raczej pragnęłam się odnaleźć we wszystkich. I oto miłość ukazała mi się jako istota mego powołania. Zrozumiałam, że jeśli Kościół jest ciałem złożonym z wielu członków, to nie brak w nim członka najbardziej szlachetnego i koniecznego.
Zrozumiałam, że Kościół ma serce i że to serce pała gorącą miłością! Zrozumiałam, że jedynie miłość porusza członki Kościoła i że gdyby ona wygasła, Apostołowie nie głosiliby już Ewangelii, Męczennicy nie przelewaliby już krwi. Zobaczyłam i zrozumiałam, że miłość zawiera w sobie wszystkie powołania, że miłość jest wszystkim, obejmuje wszystkie czasy i miejsca; słowem – miłość jest wieczna.
Wtedy to w uniesieniu duszy zawołałam z największą radością: O Jezu, moja Miłości, nareszcie znalazłam moje powołanie! Moim powołaniem jest miłość! O tak, znalazłam już swe własne miejsce w Kościele – miejsce to wyznaczyłeś mi Ty, Boże mój. W sercu Kościoła, mojej Matki, ja będę miłością. W ten sposób będę wszystkim i urzeczywistni się moje pragnienie.” Tyle Święta Tereska.
Wpatrując się w jej przepiękną postawę i wzywając jej wstawiennictwa, a jednocześnie wsłuchując się w Boże słowo dzisiejszej liturgii, raz jeszcze zastanówmy się, czy stale pamiętamy o bliskości i jedności z Panem, czy staramy się ją podtrzymywać, rozwijać i chętnie wykorzystywać – dla dobra naszego i naszych bliźnich?
Czy doceniamy tę wielką miłość Pana, który zawsze i bez względu na wszystko – chce być z nami? Czy tak, jak Patronka dnia dzisiejszego – odpowiadamy na nią naszą gorącą miłością?…
Początek Księdza rozważania dotyczący naszej nieumiętności zachowania się w obliczu czyjegoś nieszczęścia, doświadczałam wielokrotnie, również i dziś. Odwiedziłam kolejny raz kuzynkę po śmierci syna , który zmarł niespodziewanie, nagle, pól roku temu mając 55lat. Czas nie zagoił ran…..
Starość, samotność, niezrozumienie przerasta nas, gdy będąc w sile wieku nie pracujemy albo zbyt mało pracujemy nad naszym charakterkiem, nad naszymi relacjami z Bogiem i drugim człowiekiem. Jak daleko nam do postawy Hioba ” Pan dał, Pan wziął. Niech Jego Imię będzie błogosławione.”
Człowiek głębokiej wiary łatwiej przepracuje w sobie fakt, że młodsza bliska osoba odchodzi. Znałam człowieka, który tracąc 18letnią jedynaczkę wypowiedział ” hiobowskie” słowa. U mojej Mamy też nie widziałam rozpaczy, gdy chowała 37letnią córkę a gdy zmarł jej Jedyny Syn, do moich koleżanek opiekujących się Nią w dniu pogrzebu ( bo stan zdrowie nie pozwalał Jej uczestniczyć w uroczystości) , wyrzekła tylko ” dziś pogrzeb mojego królewicza”.
Musimy współpracować z łaską Bożą w zdrowiu i chorobie, w radości i smutku. Jezus nie poskąpi nam siły do przezwyciężenia trudnych chwil, bo On jest naszą siłą, On jest naszą mocą.
To prawda, ale ból i żal rozstania są sprawami ludzkimi. Ufamy zatem Bogu i liczymy na Jego wsparcie, ale nie wstydzimy się łez zwykłego ludzkiego bólu. On potrzebuje czasu, żeby się ukoić… Przy czym, to nie czas – jak zwykliśmy mawiać – leczy rany. Nie czas – sam w sobie. To Bóg w czasie leczy rany.
xJ
„To Bóg w czasie leczy rany.” Prawda, z którą się zgadzam.
Otóż, właśnie…
xJ