W sercu Kościoła – ja będę miłością!

W

Szczęść Boże! Dzisiaj wpatrujemy się we wzór świętości Tereski od Dzieciątka Jezus, podążając zaproponowaną przez nią „małą drogą dziecięctwa Bożego”. Dziś też jest pierwsza sobota miesiąca. A do tego zaczynamy październik. Zachęcam więc do codziennej modlitwy różańcowej! Szczególnie – w intencji naszej Ojczyzny…
          Gaudium et spes!  Ks. Jacek
Wspomnienie Św. Teresy od Dzieciątka Jezus,

do czytań z t. VI Lekcjonarza:  Iz 66,10–14c;  Mt 18,1–4

Patronka dnia dzisiejszego, Święta Teresa od Dzieciątka Jezus, zwana także Małą Tereską – dla odróżnienia od Świętej Teresy z Avila, zwanej Wielką – urodziła się w Alencon, w Normandii, w nocy z 2 na 3 stycznia 1873 roku, jako dziewiąte dziecko Ludwika i Zofii. Kiedy miała cztery lata, umarła jej matka. Wychowaniem dziewcząt zajął się ojciec.
Teresa po śmierci matki obrała sobie za Matkę – Najświętszą Maryję Pannę. W tym samym 1877 roku, ojciec przeniósł się z pięcioma swoimi córkami do Lisieux, gdzie Tereska przez pięć lat przebywała w internacie, prowadzonym przez siostry benedyktynki. 25 marca 1883 roku, dziesięcioletnia Teresa zapadła na ciężką chorobę, która trwała do 13 maja. Jak sama wyznała, uzdrowiła ją cudownie Matka Boża. W roku 1884 Tereska przyjęła pierwszą Komunię Świętą. Odtąd przy każdej Komunii Świętej powtarzała z radością: „Już nie ja żyję, ale żyje we mnie Jezus”. W tym samym roku otrzymała Sakrament Bierzmowania.
Przez ponad rok dręczyły ją poważne skrupuły. Jak sama wyznała, uleczenie z tej duchowej choroby zawdzięczała swoim czterem siostrom, zmarłym w latach niemowlęcych. W pamiętniku zapisała, że w czasie Pasterki w noc Bożego Narodzenia przeżyła „całkowite nawrócenie”. Postanowiła zupełnie zapomnieć o sobie, a oddać się Jezusowi i sprawie zbawienia dusz. Zaczęła odczuwać gorycz i wstręt do przyjemności i ponęt ziemskich. Ogarnęła ją tęsknota za modlitwą, rozmową z Bogiem. Odtąd zaczęła się jej wielka droga ku świętości. A trzeba wiedzieć, że miała wówczas zaledwie trzynaście lat.
Niedługo potem, gdy Teresa miała lat czternaście, skazano na śmierć pewnego głośnego bandytę, który był postrachem całej okolicy. Nasza Święta dowiedziała się z gazet, że zbrodniarz ani myśli pojednać się z Panem Bogiem. Postanowiła zdobyć jego duszę dla Jezusa. Zaczęła się serdecznie modlić o jego nawrócenie. Ofiarowała też w jego intencji specjalne pokuty i umartwienia. Wołała: „Jestem pewna, Boże, że przebaczysz temu biednemu człowiekowi! Oto mój pierwszy grzesznik. Dla mojej pociechy spraw, aby okazał jakiś znak skruchy.” Niestety, gdy nadszedł czas egzekucji, bandyta dalej uparcie odrzucał możliwość rozmowy z kapłanem. Jednak kiedy miał już podstawić głowę pod gilotynę, wtedy – ku zdziwieniu wszystkich – nagle zwrócił się do kapłana, poprosił o krzyż i zaczął go całować! Na wiadomość o tym Teresa zawołała szczęśliwa: „To mój pierwszy syn!”
Kiedy Teresa miała piętnaście lat, zapukała do bramy zakonu karmelitańskiego, prosząc o przyjęcie. Przełożona jednak, widząc wątłą i bardzo młodą dziewczynkę, nie przyjęła Teresy, obawiając się, że nie przetrzyma tak trudnych i surowych warunków życia. Teresa jednak nie dała za wygraną i udała się o pomoc do miejscowego biskupa, ale ten zasłonił się prawem kościelnym, które nie zezwalało w tak młodym wieku przyjmować do zakonu. W tej sytuacji nasza Święta nakłoniła ojca, by pojechał z nią do Rzymu! Było to w 1887 roku.
Papież Leon XIII obchodził właśnie złoty jubileusz swojego kapłaństwa. Teresa upadła przed nim na kolana i zawołała: „Ojcze Święty, pozwól, abym dla uczczenia Twego jubileuszu mogła wstąpić do Karmelu w piętnastym roku życia.” Papież nie chciał jednak uczynić wyjątku. Teresa chciała się wytłumaczyć, ale gwardia papieska usunęła ją siłą, by także inni mogli – zgodnie z ówczesnym zwyczajem – ucałować nogi Papieża.
Marzenie Tereski spełniło się dopiero po roku. Została przyjęta najpierw w charakterze postulantki, potem nowicjuszki. Zaraz przy wejściu do klasztoru uczyniła postanowienie: „Chcę być świętą!” Zaraz też odbyły się jej obłóczyny, przy których otrzymała zakonne imię: Teresa od Dzieciątka Jezus i od Świętego Oblicza. Jej drugim postanowieniem było to, które wyraziła w słowach: „Przybyłam tutaj, aby zbawiać dusze, a nade wszystko, by się modlić za kapłanów.” W roku 1890 złożyła śluby i uroczystą profesję.
Przełożona poznała się na niezwykłej cnocie młodej siostry, skoro zaledwie w trzy lata po złożeniu ślubów wyznaczyła ją na mistrzynię nowicjuszek. Obowiązek ten Teresa spełniała do śmierci, to jest przez cztery lata. W zakonnym życiu zadziwiała jej dojrzałość duchowa. Starała się doskonale spełniać wszystkie, nawet najmniejsze obowiązki. Nazwała tę drogę do doskonałości: „małą drogą dziecięctwa Bożego”. Widząc, że miłość Boga jest zapomniana, oddała się Bogu jako ofiara za zbawienie świata.
Swoje przeżycia i cierpienia opisała w książce: „Dzieje duszy”. A cierpień tych nie brakło. Jednym z nich było chociażby to, że zakonnica, którą Tereska się opiekowała ze względu na jej wiek i kalectwo, nie umiała zdobyć się na słowo podzięki, często za to ją rugała i mnożyła swoje wymagania. Jednak nasza Święta cieszyła się z tych krzyży, bo widziała w nich piękny prezent, jaki może złożyć Bogu.
Na rok przed śmiercią zaczęły pojawiać się u Teresy pierwsze objawy daleko już posuniętej gruźlicy: wysoka gorączka, osłabienie, zanik apetytu, a nawet krwotoki. Pierwszy krwotok zaalarmował klasztor w nocy z Wielkiego Czwartku na Wielki Piątek. Mimo to, siostra Teresa spełniała nadal wszystkie zlecone jej obowiązki: mistrzyni, zakrystianki i opiekunki jednej ze starszych sióstr.
Zima w roku 1897 była wyjątkowo surowa. Klasztor zaś był nie ogrzewany. Teresa przeżywała prawdziwe tortury. Nękał ją uciążliwy kaszel i duszność. Ówczesna przełożona zlekceważyła jej stan. Nie wezwała do niej nawet lekarza. Uczyniono to dopiero wtedy, kiedy stan był już beznadziejny. Jeszcze wówczas zastosowano wobec chorej drakońskie środki, takie jak stawianie baniek. Z poranionymi plecami i piersiami musiała iść do normalnych zajęć i pokut zakonnych, nawet do prania.
Wskutek tego wszystkiego, w dniu 30 września 1897 roku umierała w cierpieniach, mówiąc: „Chcę, przebywając w niebie, czynić dobro na ziemi. Po śmierci spuszczę na nią deszcz róż.” Papież Pius XI kanonizował ją w roku 1925. W 1999 roku, Papież Jan Paweł II ogłosił Świętą Teresę – Doktorem Kościoła.
A oto co na temat swojej drogi świętości pisze sama Święta Teresa od Dzieciątka Jezus: „Kiedy wielkie moje pragnienia zaczęły się stawać dla mnie męczeństwem, otwarłam listy Świętego Pawła, aby znaleźć jakąś odpowiedź. Przypadkowo wzrok mój padł na dwunasty i trzynasty rozdział Pierwszego Listu do Koryntian. Przeczytałam najpierw, że nie wszyscy mogą być apostołami, nie wszyscy prorokami, nie wszyscy nauczycielami, oraz że Kościół składa się z różnych członków i że oko nie może być równocześnie ręką. Odpowiedź była wprawdzie jasna, nie taka jednak, aby ukoić moje tęsknoty i wlać we mnie pokój.
Nie zniechęcając się czytałam dalej i natrafiłam na zdanie, które podniosło mnie na duchu: Starajcie się o większe dary. Ja zaś wskażę wam drogę jeszcze doskonalszą. Apostoł wyjaśnia, że największe nawet dary niczym są bez miłości i że miłość jest najlepszą drogą bezpiecznie prowadzącą do Boga. Wtedy wreszcie znalazłam pokój.
Gdy zastanawiałam się nad mistycznym ciałem Kościoła, nie odnajdywałam siebie w żadnym spośród opisanych przez Pawła członków, albo raczej pragnęłam się odnaleźć we wszystkich. I oto miłość ukazała mi się jako istota mego powołania. Zrozumiałam, że jeśli Kościół jest ciałem złożonym z wielu członków, to nie brak w nim członka najbardziej szlachetnego i koniecznego. Zrozumiałam, że Kościół ma serce i że to serce pała gorącą miłością! Zrozumiałam, że jedynie miłość porusza członki Kościoła i że gdyby ona wygasła, Apostołowie nie głosiliby już Ewangelii, Męczennicy nie przelewaliby już krwi. Zobaczyłam i zrozumiałam, że miłość zawiera w sobie wszystkie powołania, że miłość jest wszystkim, obejmuje wszystkie czasy i miejsca; słowem – miłość jest wieczna.
Wtedy to w uniesieniu duszy zawołałam z największą radością: O Jezu, moja Miłości, nareszcie znalazłam moje powołanie! Moim powołaniem jest miłość! O tak, znalazłam już swe własne miejsce w Kościele – miejsce to wyznaczyłeś mi Ty, Boże mój. W sercu Kościoła, mojej Matki, ja będę miłością. W ten sposób będę wszystkim i urzeczywistni się moje pragnienie.” Tyle Święta Tereska.
A my, słuchając Bożego Słowa, przeznaczonego w liturgii Kościoła na dzisiejsze wspomnienie, w osobie małego dziecka, które Jezus postawił przed Apostołami jako wzór prostolinijności, dostrzegamy właśnie naszą dzisiejszą Patronkę. Jej świętość bowiem, wyrażająca się w bezgranicznej miłości, z jednej strony urzeka nas taką niesamowitą prostotą, z drugiej jednak – nie była wolna od momentów bardzo trudnych i bolesnych.
Niech wierne naśladowanie Świętej – Małej Tereski rozpali w nas pragnienie życia miłością, ale nie taką, o której się pięknie mówi, ale taką, którą się pięknie żyje. Nawet wtedy, gdy to kosztuje… Wówczas zapowiedziany przez Proroka Izajasza w pierwszym czytaniu pokój jak rzeka rozleje się w naszym sercu – i w sercach tych, wśród których żyjemy.
W tym duchu zastanówmy się:
·        Czy umiem tak, jak Patronka dnia dzisiejszego, znosić trudności i przeciwności spokojnie i bez narzekania?
·        Jak ja pojmuję i jak ja realizuję – miłość?
·        Czy słowa „miłość” nie wypowiadam zbyt łatwo i zbyt lekkomyślnie?
Kto się więc uniży jak to dziecko – ten jest największy w Królestwie niebieskim.

2 komentarze

  • Szczęść Boże!

    Mam na imię Tomek, jestem uczniem liceum. Proszę Księdza, [wiem, że to może nieodpowiedni czas ani miejsce] ale chciałbym porozmawiać o tym z osobą zaznajomioną w temacie prawa kanonicznego, która WIE co napisać.

    Otóż od kilku – zdaje się czterech – lat zmagam się z grzechem samogwałtu i, dzięki Bogu, powoli z niego wychodzę. Zawierzyłem ten problem Bogu-Ojcu, i zawsze modlę się do Anioła Stróża i Matki Boskiej o pomoc w trudnych momentach.

    Mój problem ponownie pojawił się przedwczoraj. Do tego dnia nawet nie myślałem o popełnieniu grzechu – znałem jego skutki (mam tu na myśli przede wszystkim skutki duchowe). Ale dokonało się, nie skontrolowałem sytuacji, i – pach! – grzech się narodził. Nie zdążyłem nawet pomyśleć o tych konsekwencjach, nie pomodliłem się w tym momencie do Anioła o pomoc – to wszystko zaszło dalej, było poza mną.

    Sprawa zakończyłaby się pewnie swoistym happy-endem, gdyby nie fakt, iż w następnym dniu – tj. piątek – podczas Mszy św. przyjąłem Najświętszy Sakrament. I nie zrobiłem tego od tak, nie, nic z tych rzeczy. Zacząłem przepraszać Boga, i w pewnych momentach Mszy zacząłem czuć ciepło, pragnienie przyjęcia Go. Nie czułem jakiegokolwiek bólu, żalu – po prostu wyszedłem z ławki do Ołtarza Bożego. Potem było tylko lepiej – wróciłem do domu i działałem. Ale teraz, teraz nie wiem czy postąpiłem dobrze, czy to nie było wykroczenie przeciwko KK i Jezusowi.

    Proszę księdza, czy popełniłem świętokradztwo?
    Proszę o pomoc.

  • Nie, Tomku, nie popełniłeś świętokradztwa! I stwierdzam to bardzo jednoznacznie! Grzech samogwałtu jest w teologii moralnej traktowany jako "poważne wewnętrzne nieuporządkowanie" i jako taki traktowany jest jako grzech ciężki. Musimy jednak pamiętać, że okoliczności zawsze zmieniają wartość czynu i albo powodują większą odpowiedzialność za dany czyn, albo ją zmniejszają, czasami prawie do zera. Bardzo wyraźnie widać to właśnie na przykładzie grzechu samogwałtu.
    Z tego, co piszesz, Tomku, wnioskuję, że ogromnie zależy Ci na pokonaniu tego grzechu i intensywnie nad tym pracujesz. To bardzo dobrze! Oby tak dalej! Musisz się przy tym nastawić na cierpliwość, bo żadnego grzechu, a zwłaszcza grzechu z tej – jeśli tak można powiedzieć – sfery nie pokonuje się z dnia na dzień! Trzeba czasu i pracy, ale pracy ciągle zaczynanej od nowa, ciągle na nowo podejmowanej. Trzeba też czujności!
    Wydarzenie, które opisałeś, potwierdziło tylko, jak bardzo trafne jest to stwierdzenie, jakie odnajdujemy w Piśmie Świętym, że kto stoi, niech baczy, aby nie upadł! Nigdy nie można usypiać czujności, nigdy nie można stwierdzić, że ja już jestem pewny swego, że ja już pokonałem pokusę do grzechu, że już sobie z nim poradziłem. Szatan właśnie na takie przekonanie człowieka oczekuje i z pewnością bardzo brutalnie da mu odczuć, że jednak nie może on być zbyt pewny siebie… Wydaje mi się, że coś takiego miało miejsce w tej sytuacji, którą opisałeś.
    Po prostu, już się zdążyłeś nawet ucieszyć tym, że masz problem z głowy, a tu – jak napisałeś – "pach!" i grzech się narodził. No właśnie, to tak się dokonuje! Dlatego potrzeba czujności, potrzeba ciągłego unikania okazji do grzechu i jednocześnie – ciągłej świadomości, że szatan wykorzysta każdą chwilę nieuwagi, każdą okazję, każdą szczelinę, aby wsączyć jad swojej pokusy, swej złośliwości, swego grzechu…
    Reasumując zatem, Tomku, jestem przekonany, że Twoja intensywna praca nad sobą, połączona z modlitwą w intencji pokonania tego przykrego grzechu, stawia Cię w korzystnym świetle w oczach Boga i sprawia, że nawet kiedy – wskutek nieuwagi, czy słabości – zdarzy się taki upadek, zyskuje on rangę grzechu powszedniego i nie powoduje zerwania przyjaźni z Bogiem, nie blokuje zatem drogi do przyjmowania Komunii Świętej. To fakt, że człowiek wrażliwy, o czułym sumieniu, źle się z czymś takim wewnętrznie czuje, ale trzeba patrzeć na fakty i okoliczności, oceniając sytuację na ile się da obiektywnie, w świetle Ewangelii i nauki Kościoła, a nie ulegać subiektywnym odczuciom.
    Dlatego proszę: czuwaj, módl się i pracuj nad sobą! Jesteś na dobrej drodze! Szatan jest inteligentny i przebiegły, ale Jezus Chrystus jest od niego mocniejszy! Pamiętaj, że szatan nie jest dla Jezusa żadnym partnerem do dyskusji, czy walki. On nie występuje wobec Jezusa jak równy z równym. Wszak jest on stworzeniem i jego marny koniec jest pewny, tyle tylko, że teraz może jeszcze narobić szkody – ale tylko w życiu tych, którzy polegają na sobie, a nie na Jezusie Chrystusie! A Ty się przecież do takich nie zaliczasz!
    Proszę Cię zatem, abyś dalej tak zdecydowanie pracował nad sobą, tyle tylko, że postaraj się nie tyle koncentrować uwagi na grzechu, który trzeba zwalczać, przez co życie stanie się smutne i skoncentrowane tylko na złu, ale staraj się żyć radośnie i z nadzieją robić swoje, otwierać się na ludzi, a w ten sposób łatwiej – niejako "samo przez się" – będzie się odsuwało od siebie pokusy do tego przykrego upadku…
    Bardzo Cię serdecznie pozdrawiam i… tak trzymać! Ks. Jacek

Ks. Jacek Autor: Ks. Jacek

Archiwum wpisów

Ks. Jacek Jaśkowski

Witam serdecznie! Kłania się Ks. Jacek Jaśkowski. Nie jestem ani kimś ważnym, ani kimś znanym. Jestem księdzem, który po prostu chce rozmawiać. Codzienna kapłańska posługa pokazuje mi, że tematów do rozmów z księdzem jest coraz więcej i dzisiaj żaden ksiądz nie może od nich uciekać, ale – wprost przeciwnie – podejmować nowe wyzwania. To przekonanie skłoniło mnie do próby otwarcia tegoż bloga, chociaż okazji do rozmów na co dzień – w konfesjonale i poza nim – na szczęście nie brakuje. Myślę jednak, że ten blog będzie jeszcze jednym sposobem i przestrzenią nawiązania kontaktu z ludźmi dobrej woli, otwartymi na dialog.