Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Moi Drodzy, w dniu dzisiejszym imieniny przeżywa Ksiądz Roman Truba, Wikariusz w mojej rodzinnej Parafii, Kolega jeszcze z czasów seminaryjnych. Dziękując Solenizantowi za życzliwość, przy każdej okazji okazywaną, życzę wszelkiego Bożego błogosławieństwa. I zapewniam o modlitwie.
Dzisiaj także wspominamy wypada ósma rocznica zakończenia Pontyfikatu przez Papieża Benedykta XVI. Serdeczną modlitwą w intencji Papieża Seniora wyrażajmy naszą wdzięczność za to wielkie dobro, jakie uczynił Kościołowi przez wiele lat służby pasterskiej i naukowej. Niech Najwyższy Kapłan pozwoli Mu jeszcze wiele uczynić – choćby przez modlitwę i ofiarowane cierpienie – dla uświęcenia Kościoła i ocalenia świata.
A teraz już zapraszam do refleksji nad dzisiejszym Bożym słowem. Co Pan konkretnie do mnie dzisiaj mówi? Duchu Święty, bądź światłem i natchnieniem!
Niech Was błogosławi Bóg Wszechmogący: Ojciec + i Syn, i Duch Święty. Amen
Gaudium et spes! Ks. Jacek
2 Niedziela Wielkiego Postu, B,
28 lutego 2021.,
do czytań: Rdz 22,1–2.9–13.15–18; Rz 8,31b–34; Mk 9,2–10
CZYTANIE Z KSIĘGI RODZAJU:
Bóg wystawił Abrahama na próbę. Rzekł do niego: „Abrahamie!” A gdy on odpowiedział: „Oto jestem”, powiedział: „Weź twego syna jedynego, którego miłujesz, Izaaka, idź do kraju Moria i tam złóż go w ofierze na jednym z pagórków, jaki ci wskażę”.
A gdy przyszedł na to miejsce, które Bóg wskazał, Abraham zbudował tam ołtarz, ułożył na nim drwa i związawszy syna swego Izaaka położył go na tych drwach na ołtarzu. Potem Abraham sięgnął ręką po nóż, aby zabić swego syna.
Ale wtedy anioł Pana zawołał na niego z nieba i rzekł: „Abrahamie, Abrahamie!” A on rzekł: „Oto jestem”.
Powiedział mu: „Nie podnoś ręki na chłopca i nie czyń mu nic złego! Teraz poznałem, że boisz się Boga, bo nie odmówiłeś Mi nawet twego jedynego syna”.
Abraham obejrzawszy się poza siebie, spostrzegł barana uwikłanego w zaroślach. Poszedł więc, wziął barana i złożył w ofierze całopalnej zamiast swego syna.
Po czym anioł Pana przemówił głośno z nieba do Abrahama po raz drugi: „Przysięgam na siebie, mówi Pan, że ponieważ uczyniłeś to i nie szczędziłeś syna twego jedynego, będę ci błogosławił i dam ci potomstwo tak liczne jak gwiazdy na niebie i jak ziarnka piasku na wybrzeżu morza; potomkowie twoi zdobędą warownie twych nieprzyjaciół. Wszystkie ludy ziemi będą sobie życzyć szczęścia na wzór twego potomstwa, dlatego że usłuchałeś mego rozkazu”.
CZYTANIE Z LISTU ŚWIĘTEGO PAWŁA APOSTOŁA DO RZYMIAN:
Jeżeli Bóg z nami, któż przeciwko nam? On, który nawet własnego Syna nie oszczędził, ale Go za nas wszystkich wydał, jakże miałby nam wraz z Nim i wszystkiego nie darować? Któż może wystąpić z oskarżeniem przeciw tym, których Bóg wybrał? Czyż Bóg, który usprawiedliwia? Któż może wydać wyrok potępienia? Czy Chrystus Jezus, który poniósł za nas śmierć, co więcej – zmartwychwstał, siedzi po prawicy Boga i przyczynia się za nami?
SŁOWA EWANGELII WEDŁUG ŚWIĘTEGO MARKA:
Jezus wziął z sobą Piotra, Jakuba i Jana i zaprowadził ich samych osobno na górę wysoką. Tam przemienił się wobec nich. Jego odzienie stało się lśniąco białe tak, jak żaden wytwórca sukna na ziemi wybielić nie zdoła. I ukazał się im Eliasz z Mojżeszem, którzy rozmawiali z Jezusem.
Wtedy Piotr rzekł do Jezusa: „Rabbi, dobrze, że tu jesteśmy; postawimy trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza”. Nie wiedział bowiem, co należy mówić, tak byli przestraszeni.
I zjawił się obłok, osłaniający ich, a z obłoku odezwał się głos: „To jest mój Syn umiłowany, Jego słuchajcie”. I zaraz potem, gdy się rozejrzeli, nikogo już nie widzieli przy sobie, tylko samego Jezusa.
A gdy schodzili z góry, przykazał im, aby nikomu nie rozpowiadali o tym, co widzieli, zanim Syn Człowieczy nie powstanie z martwych. Zachowali to polecenie, rozprawiając tylko między sobą, co znaczy powstać z martwych.
Już pierwsze zdanie dzisiejszego pierwszego czytania wyjaśnia nam, z jakim wydarzeniem mamy do czynienia. Zanim jeszcze wsłuchamy się w opis kolejnych wydarzeń, już wiemy, że wszystko, co za chwilę usłyszmy, to próba, jakiej Bóg poddał Abrahama. I dlatego zapewne ze spokojem słuchamy całego opisu, domyślając się, że Bóg i tak na końcu całą sytuację – by tak rzec – wyprowadzi na prostą. I tak się zresztą dzieje, o czym słyszymy już w połowie czytania.
A jego zakończenie zawiera wspaniałą i wielką pochwałę, z jaką Bóg zwraca się do Abrahama, zapowiadając przy tym świetlaną przyszłość jemu i jego potomstwu. Musimy sobie jednak uświadomić, że o ile my dzisiaj wiemy, że tu chodzi o próbę, o tyle Abraham tego nie wiedział, a usłyszał wyraźne polecenie Boga, że ma złożyć w ofierze syna, którego niemalże w cudowny sposób otrzymał u schyłku swego życia.
Przecież właściwie już pogodził się z tym, że umrze bezpotomnie, gdy tymczasem Bóg – przez swoich wysłanników, będących u nich w gościnie – zapowiedział mu, że jednak będzie miał syna. I otrzymał go, czym bardzo ucieszył się on sam, czym też ucieszyła się bardzo – może nawet bardziej – jego żona Sara, a tu zupełnie niespodziewanie takie polecenie ze strony Boga. Jak to traktować? Jak to rozumieć? O co tu w ogóle chodzi?
Zapewne, tysiące wzburzonych myśli, niczym sztorm na morzu, przetoczyły mu się przez głowę… Mnóstwo najróżniejszych myśli, przybierających kształt pytań: to po to Bóg dał syna – w sumie, tak trochę z własnej woli, kiedy Abraham z Sarą już się go nawet nie spodziewali – żeby go teraz tak zwyczajnie odebrać? Jaki to ma sens? I dlaczego Bóg chce tak mocno doświadczyć swego wiernego sługę?
Czyż Abraham nie udowodnił tak wiele razy i na tak wiele sposobów, że naprawdę jest wierny i posłuszny? Czemu więc Bóg naraża go na takie cierpienie? Za co go tak karze? Czym – by tak rzec kolokwialnie – Abraham „podpadł” Bogu, że Ten zmienia decyzję i postanawia odebrać syna?
Zapewne takie i podobne pytania zrodziły się w głowie Abrahama, a jednak żadne z nich nie zostało wyrażone na głos. Przynajmniej, ani w Księdze Rodzaju, z której mamy dzisiejsze pierwsze czytanie, ani w innym miejscu Starego Testamentu, nie odnajdujemy śladu pretensji czy choćby nawet wątpliwości – nawet jednego pytania, jakie skierowałby on do Boga.
Wszystko to pozostawił w swoim sercu, sam natomiast – o czym dzisiaj nie słyszymy, bo zdania te nie zostały włączone do czytania – od razu, bez słowa, zabrał syna, zabrał też drwa i inne rzeczy, potrzebne do złożenia ofiary i wyruszył w drogę. A gdy przyszedł na to miejsce, które Bóg wskazał – o tym w czytaniu usłyszeliśmy – zbudował tam ołtarz, ułożył na nim drwa i związawszy syna swego Izaaka położył go na tych drwach na ołtarzu. Potem Abraham sięgnął ręką po nóż, aby zabić swego syna.
Co się musiało wtedy dziać w jego sercu i umyśle, to tylko on sam wiedział. I – oczywiście – Bóg. A co się musiało dziać w sercu i umyśle młodego Izaaka, który na pewno zupełnie nie pojmował zachowania swego ojca. Wtedy jednak okazało się, że to była próba, egzamin z wiary, który Abraham zdał celująco.
Czy taki egzamin, taki sprawdzian z wiary Abrahama, był Bogu rzeczywiście potrzebny? Czy Bóg naprawdę miał wątpliwości, na ile to stać Jego sługę i na ile z jego strony może liczyć? Wydaje się, że nie. Bóg zapewne był przekonany, że Abraham go nie zawiedzie i że jego wiara jest naprawdę silna. Wszak – jak wspomnieliśmy sobie wcześniej – wiele razy to udowodnił swoją wiernością Bogu, swoim posłuszeństwem woli Bożej. Po co zatem całe to wydarzenie, cała ta próba?
Czy nie po to, aby sam Abraham upewnił się, że naprawdę Bóg jest dla niego wszystkim i tylko Jemu ma on bezgranicznie zaufać? A czyż całe to wydarzenie nie jest potrzebne tym wszystkim, dla których Abraham jest wzorem wiary, a więc dla tych, którzy czytając opis jego heroicznego zaufania do Boga, będą się tym budować i takiej samej postawy uczyć?… Mówiąc krótko: czy całe to wydarzenie nie jest potrzebne po prostu nam?
A czyż przede wszystkim nam nie jest potrzebne wydarzenie, opisane w dzisiejszej Ewangelii? Oto Jezus wziął z sobą Piotra, Jakuba i Jana i zaprowadził ich samych osobno na górę wysoką. Tam przemienił się wobec nich. Jego odzienie stało się lśniąco białe tak, jak żaden wytwórca sukna na ziemi wybielić nie zdoła. I ukazał się im Eliasz z Mojżeszem, którzy rozmawiali z Jezusem. Po co całe to niezwykłe widowisko – chciałoby się zapytać?
Domyślamy się, że na pewno nie było potrzebne Jezusowi, bo niby co w ten sposób miałby dla siebie zyskać? I Eliasz z Mojżeszem – mówiąc kolokwialnie – nic z tego nie mieli. Natomiast cały przekaz tego wydarzenia z całą pewnością skierowany był do uczniów, którzy z Jezusem wówczas znaleźli się na górze Tabor.
Prefacja, przeznaczona na dzisiejszą, Drugą Niedzielę Wielkiego Postu, tak o tym mówi: „On [czyli Jezus] po zapowiedzeniu uczniom swojej śmierci, na świętej górze odsłonił przed nimi blask swojego Bóstwa i wezwawszy na świadków Mojżesza i Proroka Eliasza, upewnił nas, że przez cierpienie dojść możemy do chwały Zmartwychwstania.”
W innym miejscu liturgia Kościoła tłumaczy, że w ten sposób Jezus chciał przygotować swoich uczniów na zgorszenie Krzyża, czyli na wydarzenia, które miały już wkrótce nastąpić, kiedy to ich Mistrz zostanie tak nieludzko potraktowany: sponiewierany, pobity i poraniony, a ostatecznie zabity – aby wtedy nie stracili wiary w Niego. Aby wtedy przypomnieli sobie właśnie ten moment na górze Tabor, kiedy to ujrzeli blask chwały Boskiej swojego Nauczyciela.
Oczywiście, dane im było ujrzeć zaledwie promyk tej chwały, tylko mały jej przebłysk, a i tak wystarczyło to, by na tyle porządnie przestraszyć Piotra, by ten wygadywał jakieś dziwne rzeczy o trzech namiotach, które jakoby miał na Taborze stawiać. Ewangelista tłumaczy to w ten sposób, że Piotr nie wiedział […], co należy mówić, tak byli przestraszeni. A przecież Jezus tylko na chwilę zajaśniał blaskiem swojej chwały i tylko w jakimś minimalnym stopniu.
To tylko pokazało, jak bardzo ten znak był potrzebny trzem Apostołom, jak bardzo był potrzebny wszystkim Apostołom i uczniom, jak też bardzo jest potrzebny nam. Bo my ciągle musimy przypominać sobie, że Jezus Chrystus jest naszym Bogiem i Panem. Owszem, my się z Nim nieco – by tak rzec – oswoiliśmy, że nieraz uważamy Go trochę za kolegę, którego też nie zawsze traktujemy poważnie. Bo stał się dla nas kimś bardzo bliskim. I dobrze, że tak się stało!
Ale nie jest dobrze, jeżeli w związku z tym traktowany jest jak kumpel, z którym można sobie pożartować i pogadać o głupotach, ale którego zdania nie bierze się pod uwagę, a i samemu nie dotrzymuje się danego Mu swojego słowa. Tak nie można! Jezus jest kimś nam bardzo bliskim – bo sam chciał skrócić dystans, jaki Go od nas oddziela, natomiast nigdy nie przestał i nie przestanie być naszym Bogiem i Panem!
Abraham, chociaż pozostawał z Bogiem w niezwykłej zażyłości, był wypróbowanym przyjacielem Boga, to jednak kiedy Bóg zażądał od niego ofiary z syna, w ogóle nie skorzystał z tej swojej bliskości, by synowi – by tak rzec – załatwić ułaskawienie. Nie! On przyjął wolę Boga – właśnie jako wolę Boga, którą bezdyskusyjnie trzeba wypełnić.
Apostołowie z kolei, cały czas – ujmijmy to tak – uczyli się Jezusa, kształtowali z Nim swoje relacje, aczkolwiek stałe przebywanie z Mistrzem dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, przez trzy lata – z pewnością pozwoliło im z Jezusem nieco się „oswoić”. Dlatego może nie zawsze uważali Go za kogoś niezwykłego, co w chwili Jego tak strasznego poniżenia i cierpienia mogłoby zachwiać ich wiarą w Niego.
Zresztą, i tak przeżyli wstrząs. Większość z nich uciekła, pochowała się gdzieś ze strachu… Dopiero po Zmartwychwstaniu i Wniebowstąpieniu – już z całym przekonaniem i odwagą głosili Jezusa Chrystusa jako Mesjasza, Syna Bożego, Zbawiciela świata.
A jak na tle tych wszystkich postaw wygląda moje odniesienie do Jezusa? Dla mnie Jezus jest… no, właśnie, kim?… W jaki sposób się do Niego zwracam? I kiedy się do Niego zwracam? Z czym, z jakimi problemami i sprawami? Czy tylko z wybranymi – z takimi, z którymi „wypada” się do Niego zwrócić – czy może z każdą swoją sprawą i każdym problemem?…
I czy wydarzenia, które odbieram jako trudną wolę Bożą, dziejącą się w moim życiu, przeżywam w jedności z Bogiem, z poddaniem się tej woli, czy buntuję się, mam pretensję i ostatecznie rozgrywam wszystko po swojemu, według własnej woli?
Moi Drodzy, ciągle musimy sobie stawiać te pytania i poszukiwać na nie odpowiedzi, bo od tego, jak ułożymy nasze relacje z Jezusem – zależy kształt naszego życia doczesnego i wiecznego! Warto o to się modlić i o to się starać – dużo nad tym myśleć, czytając i rozważając słowo Boże – by Jezus był dla nas Bratem, Przyjacielem, Powiernikiem, kimś niezwykle bliskim, a jednocześnie Bogiem i Panem naszego życia. Żadnego z tych wymiarów nie możemy pominąć, zlekceważyć, zapomnieć…
A przede wszystkim, mamy Go w swoim życiu i w hierarchii ważności swoich spraw zawsze stawiać na pierwszym miejscu! I wszystko do Niego zawsze odnosić. Jeżeli uda nam się taką mocną więź z Jezusem ciągle tworzyć i każdego dnia wzmacniać, to naprawdę to wszystko, co dzieje się wokół, nie będzie nas w stanie potrząsnąć, ani wyprowadzić z duchowej równowagi. I spełnią się tchnące radością i optymizmem słowa, które Paweł skierował dziś, w drugim czytaniu, do wiernych Rzymu, a jednocześnie także do nas: Jeżeli Bóg z nami, któż przeciwko nam?
Właśnie, jeżeli Bóg tak bardzo nas ukochał, że nie wahał się poświęcić własnego Syna, aby Ten odkupił nasze grzechy i teraz wstawiał się za nami – to któż może nam w jakiś trwały i skuteczny sposób zaszkodzić? Któż może nam odebrać pokój serca i pogodę ducha, jeżeli będziemy zawsze i mocno trwali przy Bogu?
Jeżeli będziemy traktowali każdą Mszę Świętą, każdą Komunię Świętą, każdą modlitwę, każdą lekturę Pisma Świętego – jako wejście na swoją osobistą Górę Tabor, aby tam ujrzeć chociaż promyczek Bożej chwały? Nie po to, aby się jej przestraszyć, ale wprost przeciwnie: aby się nią zachwycić, a przez to ciągle pamiętać, jak wielki i potężny Bóg jest moim Ojcem i moim… wszystkim!
Wtedy ciągle nowego i mocniejszego znaczenia będą nabierały dla mnie te słowa – i z coraz większym przekonaniem będę je do siebie odnosił: Jeżeli Bóg z nami, któż przeciwko nam? Jeżeli Bóg jest ze mną, a ja jestem naprawdę z Nim – dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, przez całe życie – to któż przeciwko mnie?
Kto i co może mi zaszkodzić, jeżeli po mojej stronie stoi tak wielka moc i potęga – Boga, który jest moim Ojcem, który mnie bezgranicznie kocha i któremu na mnie tak bardzo zależy?…
Ufność Bogu, Abrahama, zdumiewa mnie, jest dla mnie po ludzku nie do pojęcia. Patrzeć w przerażone oczy syna Izaaka i unieść nad Nim rękę z nożem…. ( no ale przecież tak robią mordercy, zabójcy, też ludzie!). Tylko, że Abraham nie był jednym z nich, był wybrańcem Bożym, z którym porozumiewał się w sobie znany sposób. Doświadczył już od Boga wiele dobra… A więc decydujące tu było zaufanie Bogu, takie na 100% i pewność w obietnice Boże, że Bóg nie rzuca słów na wiatr, ale również bojaźń Boża, co stwierdza Anioł Pana.
Tak, z której by strony nie patrzeć i jak by tego nie komentować, to Abraham jest mistrzem świata, gdy idzie o zaufanie do Boga!
xJ