Smutek…

S

Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

Pozdrawiam serdecznie z Syberii, z Surgutu. 

Przeżywamy Wielki Tydzień, jutro już zaczyna się Triduum Paschalne, jakże piękny czas, jakże inny czas… Jeśli się postaramy, nawet w takich okolicznościach możemy to przeżyć jeszcze lepiej, jeszcze głębiej. Nic nas nie może odłączyć od miłości Chrystusowej. 

Zapraszam do rozmyślania nad dzisiejszą Ewangelią. 

(Iz 50,4-9a) 

Pan Bóg mnie obdarzył językiem wymownym, bym umiał przyjść z pomocą strudzonemu, przez słowo krzepiące. Każdego rana pobudza me ucho, bym słuchał jak uczniowie. Pan Bóg otworzył Mi ucho, a Ja się nie oparłem ani się cofnąłem. Podałem grzbiet mój bijącym i policzki moje rwącym Mi brodę. Nie zasłoniłem mojej twarzy przed zniewagami i opluciem. Pan Bóg Mnie wspomaga, dlatego jestem nieczuły na obelgi, dlatego uczyniłem twarz moją jak głaz i wiem, że wstydu nie doznam. Blisko jest Ten, który Mnie uniewinni. Kto się odważy toczyć spór ze Mną? Wystąpmy razem! Kto jest moim oskarżycielem? Niech się zbliży do Mnie! Oto Pan Bóg Mnie wspomaga. Któż Mnie potępi?

(Mt 26,14-25) 

Jeden z Dwunastu, imieniem Judasz Iskariota, udał się do arcykapłanów i rzekł: Co chcecie mi dać, a ja wam Go wydam. A oni wyznaczyli mu trzydzieści srebrników. Odtąd szukał sposobności, żeby Go wydać. W pierwszy dzień Przaśników przystąpili do Jezusa uczniowie i zapytali Go: Gdzie chcesz, żebyśmy Ci przygotowali Paschę do spożycia? On odrzekł: Idźcie do miasta, do znanego nam człowieka, i powiedzcie mu: Nauczyciel mówi: Czas mój jest bliski; u ciebie chcę urządzić Paschę z moimi uczniami. Uczniowie uczynili tak, jak im polecił Jezus, i przygotowali Paschę. Z nastaniem wieczoru zajął miejsce u stołu razem z dwunastu . A gdy jedli, rzekł: Zaprawdę, powiadam wam: jeden z was mnie zdradzi. Bardzo tym zasmuceni zaczęli pytać jeden przez drugiego: Chyba nie ja, Panie? On zaś odpowiedział: Ten, który ze Mną rękę zanurza w misie, on Mnie zdradzi. Wprawdzie Syn Człowieczy odchodzi, jak o Nim jest napisane, lecz biada temu człowiekowi, przez którego Syn Człowieczy będzie wydany. Byłoby lepiej dla tego człowieka, gdyby się nie narodził. Wtedy Judasz, który Go miał zdradzić, rzekł: Czy nie ja, Rabbi? Odpowiedział mu: Tak jest, ty.

Niesamowicie smutny jest ten dzisiejszy fragment Ewangelii. 

Zdrada, wydanie Jezusa, smutna rozmowa o tym, smutek… 

Smutno mi Panie…

Wczoraj Ks. Jacek napisał: „Wierzę, że wielkim duchowym wsparciem i mocnym promykiem nadziei będzie dla nas jutrzejsze słówko z Syberii!”

Niestety, nie będzie dziś nadziei… Dziś będzie smutno, bardzo smutno…

Owszem, I czytanie daje jakieś słowo nadziei w tym smutku, jeśli ktoś nie będzie wytrzymywał to niech sobie przeczyta, ale tu będzie smutno. 

Słuchając Słowa Bożego, znajdujemy się w takiej sytuacji jak uczniowie Jezusa, a o nich dziś czytamy – „Bardzo tym zasmuceni zaczęli pytać jeden przez drugiego: Chyba nie ja, Panie?”

Uczniowie Jezusa, słuchając Jego słowa byli bardzo zasmuceni. I ja bym chciał, żebyśmy i my przeżyli to samo. 

Czasem patrzymy na rozmyślanie, na wiarę, jak na psychologiczną terapię, wszystko musi być ok, zawsze musi być pocieszenie, zawsze nadzieja… A przecież Słowo Boże jest słowem życia, a więc jest jak w życiu – raz radość, a raz smutek – wielki smutek. 

I chciałbym, żebyśmy poczuli dziś ten smutek. Wczoraj w Ewangelii słyszeliśmy, jak Jan dodał słowa – „A była noc.”

Kiedy Judasz wyszedł – a była noc. 

Właśnie proponuję, abyśmy doświadczyli takiej wewnętrznej nocy, smutku, ciemności. 

Dziś u nas tutaj, nawet pogoda pomaga w tym rozmyślaniu, wieje silny wiatr, pada deszcz ze śniegiem, około zera stopni, jest strasznie, jest smutno.

Jest nam smutno, bo jest pandemia, wirus, ludzie chorują i umierają…

Jest nam smutno, bo musimy siedzieć w domu, nie możemy swobodnie się poruszać, chodzić, jeździć, spotykać się z przyjaciółmi, chodzić do kina, do kawiarni…

Jest nam smutno, bo nie możemy normalnie chodzić do kościoła, do spowiedzi, do komunii…

Jest nam smutno, bo takie święta, a tu normalnie na Triduum nie możemy pójść na Msze Św, Liturgie Triduum, na adoracje… 

Jest nam smutno, bo nie możemy się spotkać w dużej grupie i radośnie przeżyć świat…

Jest nam smutno, bo nie wiemy co dalej, bo jakoś tak strasznie…

Jest nam smutno bo politycy się kłócą i błotem się obrzucają, i nie wiadomo co z gospodarką, co z pracą, z utrzymaniem… 

Jest nam smutno, smutno, smutno… 

I nie mam zamiaru Was pocieszać, przeciwnie, chcę Was wpędzić w jeszcze większy smutek. Smućmy się dziś, smućmy się jutro, smućmy się w piątek, smućmy się w sobotę. Niech będzie smutno, niech będzie przykro, niech będzie depresyjnie, niech będą łzy. Nie wstydźmy się łez, bólu, smutku. 

Taki czas przeżywamy, takie dni przeżywamy, wejdźmy nawet naszymi uczuciami, w to co przeżywa Jezus. On nas dziś nie pociesza, on swoich uczniów nie pociesza. 

On nie mówi Judaszowi – słuchaj, jeśli się nawrócisz, wszystko będzie dobrze… Nie. A co mówi? – „Biada temu człowiekowi, przez którego Syn Człowieczy będzie wydany. Byłoby lepiej dla tego człowieka, gdyby się nie narodził”.

Jak to brzmi? – smutno, przykro… Tak ma być. 

Jednak smutno i przykro ma być nie tylko dlatego, że wirus, kwarantanna, siedź w domu, i nawet nie dlatego, że ludzie chorują i umierają, i nie dlatego, że nie możemy wyjść z domu i spotkać się z ludźmi, i nawet nie dlatego, że nie możemy normalnie, w kościele się namodlić, przeżyć świąt w kościele…

A dlaczego? 

„Zaprawdę, powiadam wam: jeden z was mnie zdradzi”.

„Chyba nie ja, Panie?”

Nikt nie mówi – ja to na pewno nie, ja zawsze byłem Ci wiernym…

Każdy ma coś „za uszami”, każdy robi sobie rachunek sumienia…

Bo każdy jest zdrajcą, każdy jest Judaszem – każdy… z nas!

I jeśli by nie śmierć Jezusa i zmartwychwstanie, to słowa – lepiej gdyby się nie urodził – odnosiłyby się do każdego z nas.

I to jest powód naszego smutku. To ma być pierwszym powodem naszego smutku. Jestem grzesznikiem, strasznym grzesznikiem. Już tyle Komunii zjadłem, tyle Triduum w kościele przeżyłem, tyle się namodliłem, a grzechy jak były tak są, jak zdradzałem Jezusa, tak i zdradzam. I jest mi z tym smutno. 

I co się tyczy grzechów, spójrzmy na początek Ewangelii dzisiejszej: „Jeden z Dwunastu, imieniem Judasz Iskariota, udał się do arcykapłanów i rzekł: Co chcecie mi dać, a ja wam Go wydam. A oni wyznaczyli mu trzydzieści srebrników. Odtąd szukał sposobności, żeby Go wydać”.

Z premedytacją, złośliwie, świadomie, cynik. I po tym idzie na Paschę, siada obok Jezusa, spożywa z Nim chleb. Cynik, straszne! 

Spójrzmy na siebie, na nasze grzechy. Są takie grzechy, które nas bolą, bo staram się, ale się nie udało, obiecuję sobie i Panu Bogu, a tu znowu nie wyszło – „znowu się wściekłem i nakrzyczałem, znowu się poleniłem, znowu wlazłem w grzech, którego miało nie być”. I jest mi z tym źle, strasznie, jest mi z tym okropnie, i już nie mogę…

Ale są i takie grzechy, nawet obiektywnie wydawało by mi się – drobne, małe, kiedy działam z premedytacją, kiedy się nakręcam, planuje – „nienawidzę go, muszę wymyślić jakąś zemstę, nie pomogę mu…” 

Jedne grzechy są wyrazem naszej słabości, bolą nas, ale może bardziej dlatego, że atakują naszą pychę – powiedziałem sobie, że nie będzie tego więcej, a tu sobie z tym nie poradziłem. Sam w swoich oczach jestem niedoskonały. Ale Pan Bóg widzi, że tego nie chciałem, że słabość, że nie wytrzymałem, że uległem pokusie… 

Drugie grzechy są z premedytacją, świadomie planowane i realizowane krok po kroku… To jest Judasz, to jest cynizm, to są najcięższe grzechy, nawet jeśli obiektywnie one są tylko gdzieś w naszych myślach. 

Trzeba by się w te dni nad tymi grzechami posmucić. 

Zachęcam do tego by pobyć dziś z Jezusem i przeżyć wraz z Nim, a także z uczniami, ów smutek, smutek jaki wypływa ze zdrady, smutek oczekiwania na cierpienie, na śmierć, na krzyż. Nie bójmy się tych uczuć, tych łez, tej nocy duszy i nocy uczuć. 

Może kiedyś, jeśli dożyjemy, na ich tle pięknie zajaśnieje słońce Zmartwychwstania… Ale to jeszcze nie na dziś temat. 

I jeszcze ciekawą myśl dziś usłyszałem w „Chlebaku”. Wszyscy uczniowie pytają – „Chyba nie ja, Panie?”, a Judasz pyta – „Czy nie ja, Rabbi”?

Dla niego to jest Rabbi, nauczyciel, dla innych – Pan. On jeszcze nie przyjął Jezusa jako swojego Pana, on wciąż pozostaje na poziomie – uczeń – nauczyciel. A my? A ja? Kim Jezus jest dla mnie?

Życzę Wam jak najgłębszego i jak najpiękniejszego przeżycia Świętego Triduum Paschalnego, nawet w tak nietypowych i nieoczekiwanych okolicznościach. Na ten święty czas…

Niech Was błogosławi Bóg Wszechmogący, Ojciec + i Syn, i Duch Święty. Amen.

A co u nas?

Jak wszędzie – rozwijamy duszpasterstwo internetowe. Bogu dzięki wiele osób chce się w to włączać, wiele osób to ogląda, słucha, coraz więcej osób uczestniczy w naszych Mszach Św., transmisjach…

Polecam nasz YouTube, możecie też się do nas przyłączyć. Jeśli możecie to i subskrybujcie ten nasz kanał, to nam może pomóc jeszcze się bardziej rozwijać. 

https://www.youtube.com/channel/UCwki2g0HKl8GpwEhwqmvbQg

Nocny dodatek…

Jutro Wielki Czwartek, jestem wdzięczny moim parafianom. Wczoraj nasze siostry napisały w nasze grupy na viber, propozycję, która już była w poprzednie lata, żeby ludzie podjęli się, za nas, swoich kapłanów, modlić się, od Wielkiego Czwartku, do Zesłania Ducha Świętego, modlitwą Ojcze nasz. Może by i siostry chciały, żeby to było jako niespodzianka, ale teraz się nie da, wszystko widzę. I widzę jak reagują ludzie. Czasem trudno od nich wyciągnąć odpowiedź, a tu posypały się deklaracje – ja, ja, ja wchodzę w to, ja się będę modlić. Piękne świadectwo. Jestem wdzięczny. I Was proszę o modlitwę za mnie, Ks. Jacka i innych kapłanów. 

Wczoraj w Nowosybirsku była Msza Krzyżma, jak zawsze u nas w Wielki Wtorek, jednak w związku z zaistniałą sytuacją, uczestniczyło w niej tylko czterech księży oprócz biskupa. Tam też zaczęli robić transmisje, więc tuż przed swoją Mszą św., która u nas była o 10.00 (z Nowosybirskiem różnica 2 godzin), włączyłem transmisję. Początkowo były problemy z transmisją, jednak potem włączyła się. Moim zaskoczeniem było to, że właśnie w tym momencie było odnowienie przyrzeczeń kapłańskich. Więc online odnowiłem i wyszedłem do sprawowania Mszy Św. 

Chciałbym Wam polecić jeszcze jeden tekst, jaki umieścił na swoim Facebooku ks. Paweł Cieślik, rodem z naszej parafii, świadectwo ks. Waltera Ciszka, z jego pobytu na Syberii. Niech to pomoże nam przeżyć Wielki Czwartek i święta w duchu wiary. Tekst nie krótki, ale nie pożałujecie. Polecam:

„Wiem, że nie można tego wszystkiego wytłumaczyć tym, którzy nie wierzą. Nawet dla wielu chrześcijan, jak się obawiam, Najświętszy Sakrament jako chleb życia jest tylko jakimś poetyckim czy symbolicznym frazesem użytym przez Jezusa w Ewangelii. A jednak jakim źródłem podtrzymania był on dla nas wówczas, jak wiele znaczyło dla nas to, że mamy Ciało i Krew Chrystusa jako pokarm naszego życia duchowego w tym sakramencie miłości i radości. To przeżycie było bardzo prawdziwe; czuło się jego codzienne działanie w umyśle i sercu. Dla nas była to konieczność podtrzymująca życie duszy, tak samo jak codzienny chleb był konieczny dla ciała. Tak wielu wygnańców na Uralu było pozbawionych tego i wydawali się być obojętni. Sam Bóg, w sobie właściwy sposób troszczył się o tych duchowo wygłodzonych ludzi, nie mam co do tego wątpliwości tak samo jak co do tego, że o nas troszczył się szczególnie. Któż z nas może w pełni zrozumieć drogi Boże? Dla nas jednak ten chleb życia, ta eucharystia była naprawdę źródłem zjednoczenia z Bogiem i z tymi, którym pragnęliśmy Go przynieść.

Pięć długich lat na Łubiance uświadomiło mi to silniej niż kiedykolwiek. Byłem wówczas pozbawiony tego pokarmu duchowego i rzeczywistości tego zjednoczenia. Zwracałem się do Boga w modlitwie, czyniłem w ciągu dnia częste akty komunii duchowej, ale dosłownie umierałem z głodu tęskniąc za prawdziwą komunią św. Codziennie odmawiałem z pamięci modlitwy mszalne i czasem zdawało mi się, że one podkreślają tylko moje poczucie pozbawienia eucharystii. W owych dniach męki i rozterki, ciemności i upokorzenia wiedziałem, że rozpaczliwie potrzebuję tego źródła siły, jakiego mógł mi dostarczyć chleb życia – a nie mogłem go mieć. Modliłem się do Boga, rozmawiałem z Nim, prosiłem o pomoc i siłę, wiedziałem, że On jest ze mną. Miałem to wszystko, a jednak nie mogłem mieć Jego sakramentalnej obecności. I ta różnica była dla mnie czymś bardzo prawdziwym. Był to głód duszy tak rzeczywisty dla mnie, jak głód ciała, którego nieustannie doświadczałem przez te lata. Nieraz zastanawiałem się w późniejszych latach, czy byłbym załamał się tak mocno, doszedł tak blisko do rozpaczy, gdybym w jakiś sposób mógł zdobyć ów chleb życia.

Gdy przybyłem do obozów pracy na Syberii, przekonałem się ku mej wielkiej radości, że było tani możliwe odprawianie mszy św. codziennie. W każdym obozie kapłani i więźniowie robili, co mogli, narażając się dobrowolnie na wielkie ryzyko tylko po to, by mieć pociechę tego sakramentu. Dla tych, którzy nie mogli przychodzić na mszę, konsekrowaliśmy co dzień hostie i organizowali rozdawanie komunii tym, którzy pragnęli ją przyjąć. Ryzyko odkrycia nas było oczywiście większe w barakach, z powodu braku odosobnienia i obecności donosicieli. Najczęściej więc odprawialiśmy nasze codzienne msze gdzieś w miejscu pracy podczas przerwy południowej. Wbrew trudnościom wszyscy zachowywali ścisły post eucharystyczny od północy, nie jedząc śniadania i pracując całe rano o pustym żołądku. Jednak nikt się nie skarżył. Więźniowie zbierali się w małych grupach na wyznaczonym miejscu i tam kapłan odprawiał mszę w roboczym ubraniu, nie umyty, rozczochrany, okutany przed mrozem. Odprawialiśmy msze w przewiewnych budach albo skuleni w błocie i śmieciach jakiegoś budynku czy w kącie piwnicy. Intensywność pobożności zarówno kapłanów jak wiernych zastępowała wszystko; nie było ołtarza, świec, kwiatów, dzwonów, muzyki, śnieżnobiałej bielizny, witraży ani ciepła, jakie mógł zapewnić każdy najprostszy kościół parafialny. Lecz w tych prymitywnych warunkach msza jednoczyła nas z Bogiem bardziej, niż ktokolwiek mógł pojąć. Uświadomienie sobie tego, co działo się na desce, skrzyni czy kamieniu zastępującym ołtarz, głęboko przenikało dusze. Roztargnienia powodowane obawą odkrycia, towarzyszące każdej liturgii spółki, tak więc zawsze przechowywał Najświętszy Sakrament owinięty czystą szmatką w swym portfelu w kieszeni kurtki. W ten sposób mogliśmy przynajmniej przyjmować komunię św. co dzień, jeżeli msza była niemożliwa. Później, kiedy zaprzyjaźniliśmy się ze sprzątaczką baraków, zostawialiśmy czasem Najświętszy Sakrament starannie zawinięty w materiał w takich warunkach, nie zmniejszały w niczym skutku, jaki maleńki kawałek chleba i kilka kropel konsekrowanego wina wywierały na dusze.

Wiele razy, gdy składałem chustkę do nosa, na której spoczywało Ciało naszego Pana, i osuszałem szklankę czy blaszany kubek używany jako kielich, ogarniało mnie przemożne uczucie dokonania czegoś nieskończenie ważnego dla ludzi w tym kraju bez Boga. I właśnie ta myśl, że odprawiam mszę tu, na tym miejscu, czyniła mój pobyt w Związku Radzieckim i cierpienia, jakie tam znosiłem, całkowicie wartościowymi i koniecznymi. Żadne inne natchnienie nie mogłoby bardziej pogłębić mej wiary czy też dać mi więcej duchowej odwagi niż przywilej odprawiania mszy dla tych najbiedniejszych i najbardziej pozbawionych pociechy członków owczarni Chrystusa Dobrego Pasterza. Niekiedy ogarniało mnie chwilowe wzruszenie, gdy myślałem o tym, jak znalazł On sposób odszukania i nakarmienia swych zagubionych i rozproszonych owieczek w tym najbardziej opuszczonym kraju. Toteż nigdy nie zaniedbywałem codziennej mszy; ona była najważniejsza w każdym nowym dniu. Uczyniłbym wszystko, wycierpiałbym każdą niewygodę, naraziłbym się na każde ryzyko, by udostępnić tym ludziom chleb życia.

Chleb i wino do mszy św. przemycali nam ludzie zamieszkujący pobliskie miasta, którzy przeważnie pochodzili z Ukrainy. Nie można było kupić wina mszalnego w syberyjskich sklepach,

bo wszystkie dostępne tam wina zawierały nieczystości. Jednak ludzie, którzy niegdyś przebywali w obozach i powrócili na Ukrainę, przesyłali małe drewniane baryłki wina mszalnego przyjaciołom, których pozyskali w miastach otaczających obozy. Ci przyjaciele z pomocą zaprzyjaźnionych kierowców ciężarówek, którzy wjeżdżali i wyjeżdżali ze stref obozowych przywożąc materiały budowlane i inne dostawy, dostarczali wino kapłanom więźniom. W rzeczywistości istniał prawdziwy szmugiel różnych rzeczy do obozów. W ten sposób ludzie wolni w miastach, litujący się nad więźniami, przesyłali im wódkę i żywność, tak więc nie tylko wino mszalne docierało do nas

regularnie. Nocna zmiana miała zwykle lepsze szanse ukrywania towarów, bo nocni strażnicy często nie byli tak surowi jak dzienni; tylko najsłabsze grupy więźniów pracowały nocą, więc strażników było mniej i dozór nie tak ścisły. 

Kapłani z Ukrainy, Polski czy Litwy, których jeszcze nie aresztowano albo którzy zostali zwolnieni z obozów i powrócili do domów, starali się jak mogli pomagać swym kolegom kapłanom

w obozach. Także zakonnice czyniły wprost cuda pomagając kapłanom więźniom. Zgodnie z regulaminem obozowym więzień miał prawo pisać do najbliższej rodziny 2 razy na rok. Można też było niekiedy otrzymać paczkę, jeżeli szef bezpieczeństwa udzielił więźniowi pozwolenia; zwykle były to 2 paczki na rok. Zatem kapłani więźniowie donosili swym krewnym, gdzie się znajdują i robili w listach aluzje, by powiadomić o tym kapłanów miejscowych oraz pisali o innych kapłanach

będących razem z nimi w obozie. Ponieważ kapłani na Ukrainie i w innych krajach okupowanych byli pod ścisłym nadzorem, najczęściej zakonnice zajmowały się potrzebami deportowanych, wygnanych i uwięzionych kapłanów. Wielu z nich udawało się dostać pracę w miejscowych szpitalach, gdy ich klasztory zostały zamknięte, i to one właśnie zaopatrywały kapłanów w obozach w chleb i wino mszalne oraz w księgi liturgiczne. Strony takich książek były mieszane z gazetami

i używane do pakowania. Inne karty mszałów służyły jako owinięcie chleba mszalnego. Strażnicy nie poświęcali uwagi takim „papierkom” w opakowaniach, ale oczywiście niektóre karty książek gubiono lub wyrzucano. Dlatego więźniowie pracujący przy rozdziale paczek w biurach byli ostrzegani, by zbierać i chronić te karty przed spaleniem. Za obietnicę udziału w zawartości paczki głodni więźniowie, czy to chrześcijanie, czy nie, zawsze byli chętni robić to i oszukiwać władze obozowe. 

Wino było trochę innym problemem, lecz zakonnice przesyłały je, jak już mówiłem, do wyznaczonych ludzi w sąsiednich miastach. Potem różnymi drogami i przez różnych ludzi małe ilości wina przemycano do obozu. Nawet pod grozą schwytania i ukarania wierni więźniowie chętnie współpracowali pomagając nam w utrzymaniu zapasu mszalnego chleba i wina w różnych

zakamarkach obozu. W wyniku tego każdy kapłan w obozie otrzymywał co dzień wszystko, co było mu potrzebne do mszy. Jeżeli potrzebował czegoś jeszcze, wystarczyło poprosić, a dostarczano mu to w miarę możliwości. Tak więc nawet w często niemożliwych warunkach obozu kapłan, który dał

znać, że chce odprawić mszę, mógł zawsze to robić. I tak robiliśmy.

W obozie jednak mszę można było odprawiać tylko przy zachowaniu najdalej idących środków ostrożności. Więźniowie ciągle kręcili się po barakach, w każdej brygadzie roboczej byli

donosiciele. Chodzenie do obcych baraków poza własnym było surowo zabronione i z chwilą wykrycia takiej niedozwolonej obecności trzeba było natychmiast uchodzić. I nie tylko strażnicy przestrzegali tego ściśle. Sami więźniowie robili to, bo wszędzie kręcili się złodzieje szukając okazji ukradzenia czegoś lepszego niż to, co sami posiadali. Jeżeli zbieraliśmy się w grupy na zewnątrz baraków, strażnicy zaczynali coś podejrzewać i kazali wszystkim wracać do baraków.

Odprawianie mszy w barakach było trudne i niebezpieczne, tak że robiliśmy to bardzo rzadko, tylko w razie nagłej konieczności. Wówczas musieliśmy kulić się w ciemnym kącie, podczas gdy przyjaciele stali na straży na korytarzach, by ostrzec nas o zbliżaniu się strażników. Na dany sygnał szybko spożywaliśmy święte postacie chleba i wina i rozchodziliśmy się. Raz tylko zostałem naprawdę złapany. 3 strażnicy, najwidoczniej prowadzeni przez donosicieli, weszli nagle w kąt baraku, gdzie siedziałem odprawiając mszę dla kilku towarzyszy, i przyłapali nas. Kazali nam wstać i odsunąć się, podczas gdy przeprowadzali rewizję. Rzucili cząstki konsekrowanego chleba na ziemię pod prycze, gdzie leżały śmiecie. Jednak konsekrowane wino nie zostało dotknięte, ponieważ razem z blaszanym kubkiem używanym jako kielich stały też inne kubki na stołku służącym za ołtarz. Każdy kapłan w jakiejś chwili swego życia w obozie doświadczył takiej samej smutnej przygody. Było to bardzo przykre i sprawiało, że martwiliśmy się o każdą mszę z obawy możliwości odkrycia i świętokradztwa. 

Dlatego też woleliśmy odprawiać mszę gdzieś w miejscu pracy, mimo że to oznaczało konieczność postu przez całe rano i zostawiało bardzo mało czasu na odpoczynek dozwolony więźniom podczas przerwy południowej. Nawet wtedy nie mogliśmy zapraszać wielu ludzi na mszę, aby zbyt wielki tłum na jednym miejscu nie ściągnął uwagi strażników na nasze czynności. Zwykle wybieraliśmy jakąś budę lub kąt w podziemiach jakiejś budowli w trakcie jej wznoszenia, z daleka od bieżących prac – czasem budynek, a musieliśmy zaczynać punktualnie, by się nie spóźnić z powrotem do naszych stanowisk pracy.

Wszystko to utrudniało zgromadzenie większej liczby więźniów, toteż konsekrowaliśmy dodatkowy chleb i rozdawaliśmy komunię św. innym więźniom wtedy, kiedy to było możliwe. Czasami znaczyło to, że spotkamy ich dopiero po powrocie do baraków wieczorem przed posiłkiem. A jednak ci ludzie rzeczywiście pościli przez cały dzień i wykonywali wyczerpującą pracę fizyczną bez odrobiny posiłku od poprzedniego wieczoru, tylko dlatego, by móc otrzymać Eucharystię – oto jak wiele znaczył ten sakrament dla nich w tym miejscu, gdzie Bogu wstęp był zabroniony.

W rzadkich dniach wolnych od pracy, gdy wszyscy więźniowie mogli odpoczywać w obozie, najtrudniej było odprawiać mszę. Najłatwiej było wtedy odprawić ją dla większej grupy, jeżeli mogliśmy zebrać się pod jakimś pretekstem na placu obozowym i czasami ryzykowaliśmy to zwłaszcza w dni, gdy wypadały jakieś święta religijne czy państwowe. Zwykle jednak w tych dniach odprawiałem mszę wcześnie rano, na wpół leżąc na pryczy, podczas gdy większość więźniów jeszcze spała. Zdobywałem wino poprzedniego wieczoru z kliniki obozowej lub pokoju dezynfekcyjnego, gdzie przyjaciele pracujący tam przechowywali w ukryciu wino dla kapłanów. Trzymałem w rękach chleb, owinięty w białe płótno leżąc na pryczy i odmawiając modlitwy mszalne z pamięci. Przed apelem porannym kończyłem mszę i mogłem rozdać komunię św. w ogólnym zamieszaniu, jakie zawsze następowało po sygnale na wstawanie. Raz po raz zdumiewała mnie pobożność tych ludzi. Większość z nich otrzymała bardzo skąpe wykształcenie religijne, przeważnie bardzo mało wiedzieli o sprawach religijnych z wyjątkiem paru modlitw i prawd wiary, jakie przekazali im rodzice lub pobożni dziadkowie. A jednak wierzyli i byli gotowi na niesłychane ofiary, byle mieć pociechę uczestnictwa we mszy św. lub otrzymania komunii św.

Więźniowie chrześcijanie zwykle okazywali kapłanom w obozie wielki szacunek. Starali się spędzać większość swego wolnego czasu w ich towarzystwie. Nawet ci, którzy nie praktykowali czynnie swej wiary, często woleli spędzać czas w grupie otaczającej kapłana. Bronili kapłanów, podtrzymywali ich i zachęcali, jak tylko mogli. Czuli się w pewien sposób zobowiązani do tego. Od czasu do czasu oddawali im nawet część swej skąpej racji chleba, by mogli go mieć trochę więcej. Chcieli zrobić tę ofiarę dla nich, jak mówili, aby wyrazić swą wiarę w Boga i wdzięczność Mu za przysłanie im do obozu kapłana. Z pewnością owe „stokroć więcej” przyobiecane przez Chrystusa tym, którzy opuszczą ojca, matkę, rodzinę i kraj dla Niego, było tu wyrażone nie w sposób rzucający się w oczy, lecz w zwykłych i prostych czynach tych wspaniałomyślnych wierzących, przez ich drobne, stałe ofiary. Bowiem to, co poświęcali, oznaczało część tego wszystkiego, co stanowiło dla nich środek utrzymania się przy życiu, choć na pozór wydawało się czymś bardzo małym.

A pragnienie utrzymania się przy życiu przeważało w umysłach tych, którzy przebywali w obozach pracy na Syberii. Przetrzymać to wszystko i doczekać wreszcie wolności było potajemną nadzieją, jaką każdy pielęgnował. Instynkt życia, przetrzymania, zwłaszcza dla tych, którzy mieli rodziny lub ukochanych, do których chcieli wrócić, był najsilniejszą pobudką każdej godziny, każdego dnia. Jak bardzo świadomi każdego przeżytego dnia byli ci ludzie! Liczyli, że to był jeden dzień mniej z ich wyroku, a jednak jeden dzień mniej z życia. Nikt nie życzył nikomu, nawet najgorszemu wrogowi, nieszczęścia śmierci w obozie daleko od wszystkiego, co mu było drogie. A jednak wiedzieli, że każdy dzień był krokiem w długim powolnym marszu ku śmierci.

Dla takich właśnie ludzi zostałem wybrany i byłem uprzywilejowany przynosząc im chleb życia. Jeżeli nie będziecie spożywali mego Ciała i pili mojej Krwi – powiedział Chrystus do swych uczniów – nie będziecie mieć żywota w sobie. Kto pożywa Ciało moje i pije moją Krew, będzie miał żywot wieczny i będzie go miał w obfitości. Ci ludzie ze swą prostą i bezpośrednią wiarą uchwycili tę prawdę i uwierzyli w nią. Nie umieli jej wytłumaczyć tak jak teologowie, ale przyjmowali ją, żyli nią i byli chętni czynić dobrowolne ofiary nawet w tym życiu pozbawionym wszystkiego, aby otrzymać ów chleb życia. Msza i Najświętszy Sakrament były dla mnie źródłem wielkiej pociechy; były źródłem mej siły, radości i duchowej wytrzymałości. Ale dopiero kiedy zrozumiałem, co eucharystia znaczyła dla tych ludzi, jakie ofiary byli gotowi czynić dla niej, poczułem się ożywiony

duchowo, uprzywilejowany, zmuszony do umożliwiania im otrzymywania tego chleba życia tak często, jak tego pragnęli. Żadne niebezpieczeństwo, żadne ryzyko, żaden odwet nie mógł odwieść mnie od odprawiania mszy codziennie dla nich. Ilekroć to czynić będziecie, na moją pamiątkę to czyńcie. Życie w obozach pracy było Kalwarią dla tych ludzi na wiele sposobów każdego dnia; nie było niczego, czego bym nie uczynił, by złożyć Ofiarę Kalwaryjską ponownie dla nich w codziennej mszy św”.

5 komentarzy

  • Każdego dnia przeżywamy smutki i radości. Dzisiaj , może nie ewangelicznie, ale też już był smutek i była radość. Podczas przeżywania Drogi Ekstremalnej w domu były nawet łzy smutku, żalu a krótko potem potem telefon, czy mogę pomóc finansowo przetrwać święta i radość , że mogę. Spotkamy się w Kaplicy adoracji o 16:30 i kolejna radość ze spotkania z Jezusem i człowiekiem. Wczoraj po adoracji, przyjęłam sakramentalne Ciało i Krew Jezusa. Pan, jest blisko nas ale musimy pragnąć się spotkać. U nas na parkingu parafialnym działa „antywirusowy konfesjonał” od pon-sob w godz. 16-18tej oprócz spowiedzi w czasie mszy. Czy można się smucić? Dziś też jest nadzieja… Z nadzieją czeka Jezus na parkingu… wyszedł z kościoła na roztaje dróg… Jest to też nasza nadzieja , ludzi grzesznych, upadających… Przed chwilą odebrałam telefon od 76latki, której dzieci zabraniają wychodzić, nawet zakupy zostawiają w pustym przedpokoju i wychodzą. Dziś wyszła bez powiadomienia dzieci do kościoła , do spowiedzi i Komunii Świętej, płakała ze wzruszenia jak dziecko. Radość i ból…

  • Świadectwo Kapłana rzeczywiście wstrząsające…brak słów. Powiem jednak, śród zła tego świata zawsze pojawia się Nadzieja.

  • Jak zawsze daje Ksiądz do myślenia swoim rozważaniem, mocny i głęboki tekst. Smutek jest ostatnio nieodłączną częścią mojego życia, przyjmę go więc także w tym wymiarze o jakim Ksiadz pisał.
    Świadectwo Księdza Waltera Ciszka naprawdę poruszające.

Ks. Marek Autor: Ks. Marek

Archiwum wpisów

Ks. Jacek Jaśkowski

Witam serdecznie! Kłania się Ks. Jacek Jaśkowski. Nie jestem ani kimś ważnym, ani kimś znanym. Jestem księdzem, który po prostu chce rozmawiać. Codzienna kapłańska posługa pokazuje mi, że tematów do rozmów z księdzem jest coraz więcej i dzisiaj żaden ksiądz nie może od nich uciekać, ale – wprost przeciwnie – podejmować nowe wyzwania. To przekonanie skłoniło mnie do próby otwarcia tegoż bloga, chociaż okazji do rozmów na co dzień – w konfesjonale i poza nim – na szczęście nie brakuje. Myślę jednak, że ten blog będzie jeszcze jednym sposobem i przestrzenią nawiązania kontaktu z ludźmi dobrej woli, otwartymi na dialog.