Szczęść Boże! Moi Drodzy, w dniu dzisiejszym imieniny przeżywają:
►Siostry Teresa Skorupska, która w swoim czasie posługiwała w Miastkowie, będąc Przełożoną Domu;
►Siostra Teresa Kurek, obecnie tam posługująca;
►Siostra Teresa Jakubowska, posługująca na Syberii, w swoim czasie także w Surgucie;
►Teresa Jaroszuk, która od lat z radością i dobrym sercem wita Pielgrzymów, przybywających do Sanktuarium w Kodniu. Pani Teresa posługuje w recepcji, obsługuje przybywających i mieszkających w domu Pielgrzyma, a ja mam przyjemność spotykać się z Nią i rozmawiać już od wielu lat. Zawsze, ilekroć pojadę do Kodnia lub chociażby tam zadzwonię, bardzo mnie cieszy możliwość spotkania z tak wspaniałą Osobą.
Wszystkim Solenizantkom życzę owej najgłębszej więzi z Jezusem, której przykład daje dzisiejsza Patronka. I – oczywiście – zapewniam o modlitwie.
Serdecznie pozdrawiam z Siedlec. Bardzo się cieszę z wczorajszej Mszy Świętej w Katedrze, na inaugurację roku akademickiego. Wdzięczny jestem Wszystkim, którzy zaangażowali się w liturgię, bo całość wypadła naprawdę pięknie i pobożnie. To była atmosfera sprzyjająca modlitwie.
Po Mszy Świętej zaś niespodziewanie odwiedziła mnie Rektor drugiej Uczelni wyższej w Siedlcach – Akademii Mazovia – Pani Doktor Bożena Piechowicz, naprawdę wspaniała Pedagog i Osoba niezwykle życzliwa, otwarta i głęboko wierząca. Towarzyszył Jej Prorektor tejże Uczelni, Doktor Andrzej Pietrych – także bardzo życzliwy i otwarty Człowiek. Przez kilka godzin rozmawialiśmy o inauguracji roku na tejże Uczelni – zostałem poproszony o odprawienie uroczystej Mszy Świętej w intencji Akademii i wygłoszenie słowa Bożego, co odczytuję jako wielki zaszczyt! Ale też porozmawialiśmy tak zwyczajnie, o życiu… Wielkie dzięki Państwu Rektorom za te miłe odwiedziny!
Dzisiaj zaś, o 11:00, wezmę udział w inauguracji roku na Uniwersytecie w Siedlcach, która to uroczystość odbędzie się wyjątkowo – ze względu na remont auli na Uczelni – w Centrum Kultury w Siedlcach. Natomiast o 18:00, w mojej rodzinnej Parafii – w Sanktuarium Miłosierdzia Bożego w Białej Podlaskiej – odprawię Mszę Świętą na rozpoczęcie gregorianki za śp. Ciocię Maksymiliana i Adama Lipków, Lektorów, Członków Wspólnoty SPE SALVI, bardzo mi bliskich Ludzi. W trakcie tej Mszy Świętej moja rodzinna Parafii powita Relikwie Błogosławionej Rodziny Ulmów! Ot, takie plany na dzisiaj – jeśli Pan pozwoli je zrealizować…
A jutro planujemy na naszym forum – słówko z Syberii. Okazja ku temu jest szczególna! Myślę, że Członkowie naszej blogowej Wspólnoty już dobrze wiedzą, jaka to okazja…
Teraz zaś zapraszam do pochylenia się nad Bożym słowem dzisiejszej liturgii. Oto słówko Księdza Marka na dziś:
https://www.youtube.com/c/CatholicSurgut
Zatem, co dziś mówi do mnie Pan? Z jakim konkretnym przesłaniem zwraca się do mnie osobiście? Duchu Święty, podpowiedz…
Niech Was błogosławi Bóg Wszechmogący: Ojciec + i Syn, i Duch Święty. Amen
Gaudium et spes! Ks. Jacek
Wtorek 26 Tygodnia zwykłego, rok II,
Wspomnienie Św. Teresy od Dzieciątka Jezus,
1 października 2024.,
do czytań: Job 3,1–3.11–17.20–23; Łk 9,51–56
CZYTANIE Z KSIĘGI JOBA:
Job otworzył usta i przeklinał swój dzień. Zabrał głos i tak mówił: „Niech przepadnie dzień mego urodzenia i noc, która rzekła: «Poczęty mężczyzna». Dlaczego nie umarłem po wyjściu z łona, nie wyszedłem z wnętrzności, by skonać? Po cóż mnie przyjęły kolana, a piersi podały mi pokarm? Nie żyłbym jak płód poroniony, jak dziecię, co światła nie znało.
Teraz bym spał, wypoczywał, odetchnąłbym we śnie pogrążony z królami, ziemskimi władcami, co sobie stawiali grobowce, wśród wodzów w złoto zasobnych, których domy pełne są srebra. Tam niegodziwcy nie krzyczą, spokojni, zużyli już siły.
Po co się daje życie strapionym, istnienie złamanym na duchu, co śmierci czekają na próżno, szukają jej bardziej niż skarbu w roli; cieszą się, skaczą z radości, weselą się, że doszli do grobu. Człowiek swej drogi jest nieświadomy. Bóg sam ją przed nim zamyka”.
SŁOWA EWANGELII WEDŁUG ŚWIĘTEGO ŁUKASZA:
Gdy dopełniał się czas wzięcia Jezusa z tego świata, postanowił udać się do Jerozolimy i wysłał przed sobą posłańców. Ci wybrali się w drogę i przyszli do pewnego miasteczka samarytańskiego, by Mu przygotować pobyt. Nie przyjęto Go jednak, ponieważ zmierzał do Jerozolimy.
Widząc to uczniowie Jakub i Jan rzekli: „Panie, czy chcesz, a powiemy, żeby ogień spadł z nieba i zniszczył ich?”.
Lecz On odwróciwszy się zabronił im. I udali się do innego miasteczka.
Jeżeli zwrócimy uwagę – w dzisiejszym pierwszym czytaniu – na słowo: przeklinał, jakie wybrzmiało już w pierwszym zdaniu: Job otworzył usta i przeklinał swój dzień, to możemy chyba powiedzieć, że całe dzisiejsze pierwsze czytanie to jedno wielkie przekleństwo! Oczywiście – przekleństwo specyficznie i właściwie rozumiane.
Bo wszystko, co dzisiaj słyszymy, to narzekanie na swój los, na życie – na sam fakt zaistnienia na tym świecie! Jak bowiem inaczej rozumieć słowa: Niech przepadnie dzień mego urodzenia i noc, która rzekła: «Poczęty mężczyzna». Dlaczego nie umarłem po wyjściu z łona, nie wyszedłem z wnętrzności, by skonać? Po cóż mnie przyjęły kolana, a piersi podały mi pokarm? Nie żyłbym jak płód poroniony, jak dziecię, co światła nie znało.
Można by wejść w głębsze rozważania filozoficzne i zapytać, czy rzeczywiście fakt zaistnienia na tym świecie przegrywa z ewentualnym faktem niezaistnienia? Czy to, że Hiob w ogóle by się na tym świecie nie pojawił i nikt nigdy by o nim nie posłyszał – lepszym dla niego byłby rozwiązaniem, niż to, że jednak zaistniał? Chociaż – powiedzmy to sobie szczerze – życie jego, przynajmniej w tym momencie, było faktycznie bardzo trudne.
Hiob jednak dzisiaj mówi to, co mówi – i trudno mu zarzucić, że mówi coś nieprawdziwego, że nie myśli tak, jak mówi. Z pewnością, ogrom cierpienia skłonił go do postawienia takich właśnie pytań.
W tym kontekście dość ciekawie brzmi druga część pierwszego czytania: Teraz bym spał, wypoczywał, odetchnąłbym we śnie pogrążony z królami, ziemskimi władcami, co sobie stawiali grobowce, wśród wodzów w złoto zasobnych, których domy pełne są srebra. Tam niegodziwcy nie krzyczą, spokojni, zużyli już siły.
Możemy chyba zauważyć swoiste wewnętrzne mocowanie się Hioba. Bo z tych słów da się wywnioskować, że on jednak nie chce tak zupełnie przepaść, zupełnie rozpłynąć się w jakiejś nirwanie, ale chce innego życia – takiego, w którym wszyscy są równi, a przede wszystkim: w którym nie ma cierpienia. I jest mu nawet wszystko jedno, wśród jakich ludzi tam się znajdzie. Nie będzie mu przeszkadzało nawet towarzystwo niegodziwców, bo to już nie będzie miało jakiegoś większego znaczenia, skoro – jako rzekliśmy – wszyscy będą tam równi. Hiob tak naprawdę pragnie tylko jednego: już więcej nie cierpieć!
Ilustrują to także ostatnie słowa dzisiejszego pierwszego czytania: Po co się daje życie strapionym, istnienie złamanym na duchu, co śmierci czekają na próżno, szukają jej bardziej niż skarbu w roli; cieszą się, skaczą z radości, weselą się, że doszli do grobu. Człowiek swej drogi jest nieświadomy. Bóg sam ją przed nim zamyka. Jak zrozumieć i jak zinterpretować słowa, że strapieni i złamani na duchu cieszą się, skaczą z radości, weselą się, że doszli do grobu?… To jakieś totalne wzajemne zaprzeczenie, to jakiś jeden wielki paradoks, a może nawet absurd!
Ale z pewnością autentyczne w tym wszystkim jest ogromne cierpienie człowieka, który nie chce tak naprawdę buntować się ani przeciwko Bogu, ani przeciwko komukolwiek, a jedyne czego chce, to odmiany swego losu. Widzimy w tych słowach pewną niezgodność z tymi słowami, które chociażby usłyszeliśmy wczoraj. Bo wczoraj słyszeliśmy, iż Hiob godzi się na swój los. Skoro Pan dał – to Pan też ma prawo zabrać. Niech więc Imię Jego będzie błogosławione. Dzisiaj słyszymy słowa zgoła inne. O czym to świadczy?
O tym, że Hiob jakiś czas już trwa w swoim cierpieniu. I kiedy na samym początku był w stanie bez wahania powiedzieć to, co powiedział, to jednak już po pewnym czasie, kiedy to cierpienie go nie opuszczało, weryfikując jego pierwotne nastawienie, zaczął stawiać pytania ostrzejsze – a na pewno głębsze.
I może zrodzi się w naszym sercu niejaka wątpliwość: który Hiob jest prawdziwy? Najkrócej rzecz ujmując: ten wczorajszy, czy ten dzisiejszy? Z pewnością, jeden i drugi. Bo to jeden i ten sam człowiek, dotknięty jednak ogromem cierpienia, w którym trwał, a takie trwanie naprawdę prowadzi człowieka przez różne wewnętrzne dylematy i wątpliwości, często skrajne. Tego samego człowieka stawia przed kolejnymi pytaniami i rozterkami.
I teraz – bardzo ważnym jest, aby w takim nastawieniu będąc, naprawdę rozważnie szafować słowami, a jeszcze rozważniej podejmować jakiekolwiek decyzje. Szczególnie te dalekosiężne. Bo w chwilach takiego emocjonalnego napięcia – i to bez różnicy: czy pozytywnego, czy negatywnego – takowych decyzji nie powinno się podejmować, bo zwykle potem bardzo się ich żałuje.
A w tym z kolei kontekście trzeba mocno i zdecydowanie stwierdzić, że jeśli takową decyzją jest ta o odebraniu sobie życia, to z takiej już potem zupełnie nie ma się jak wycofać. A to, co się zobaczy po drugiej stronie życia, raczej będzie czymś innym od tego, czego po tej drugiej stronie spodziewał się zobaczyć Hiob.
Dlatego tak ważnym jest, aby w takiej sytuacji, w jakiej dzisiaj odnajdujemy Hioba, zachować jego postawę: owszem, stawiać pytania, nawet bardzo twarde, wypowiadać słowa bólu, żalu, rozterki, nawet pretensji – i nawet do Boga – ale ani na krok od tego Boga nie odchodzić! I nie podejmować żadnych decyzji ostatecznych, rozstrzygających, dalekosiężnych, a szczególnie: tych nieodwracalnych.
Niech przykładem właściwej postawy i właściwego stanowiska w tej kwestii będzie dla nas zdecydowana postawa samego Jezusa, który dzisiaj – jak słyszeliśmy w Ewangelii – zabronił swoim uczniom działania w emocjach. Oni bowiem chcieli krótko i wprost rozprawić się z miasteczkiem, które zakazało Jezusowi i Jego uczniom wstępu: spalić je i już. Swoją drogą, to te ich emocje musiały osiągać szczyty, skoro nawet nie zamierzali zadać sobie trud, by własnoręcznie dokonać podpalenia, ale chcieli nakazać Niebu, aby spuściło ogień. Dość rezolutne podejście – nie ma co mówić.
Jezus jednak zabronił im. I udali się do innego miasteczka. Nic więcej o tej sytuacji nie wiemy: ani co Jezus im powiedział, ani co ewentualnie potem im mówił, być może wyjaśniając całą sprawę. Nic. Tylko tyle, że zabronił im i poszli dokądś indziej. To znaczy, że tylko na tym mamy skoncentrować swoją uwagę: na tym, że nie wolno działać w emocjach. Gdyby bowiem miało się spełnić to, czego w pierwszym porywie chcieli uczniowie, to raczej sytuacja także byłaby nieodwracalna, czyż nie?… Właśnie!
Dlatego nauka, jaka płynie dla nas z dzisiejszego Słowa, jest taka oto, że trzeba nam cierpliwie przetrwać szczególnie ciężki czas w swoim życiu. I nawet, jeśli nie rozumiemy, dlaczego spotkały nas tak trudne doświadczenia – a zwykle tego nie rozumiemy – to tym bardziej mamy się z tym zwrócić do Boga. I – co jest może najtrudniejsze, ale z pewnością konieczne – poczekać na reakcję ze strony Boga. Nie chcieć wszystkiego od razu. To czekanie też ma sens, bo Boży zamysł jest właśnie taki, aby w tym czasie dokonało się jakieś nasze wewnętrzne przeobrażenie, może oczyszczenie, a może uszlachetnienie.
Hiob – jak wiemy z całości treści Księgi – ostatecznie zwyciężył! Wyszedł z tego dramatycznego położenia, odzyskał wszystko, co zostało mu odebrane i znowu żył pełnią szczęścia, w blaskach Bożego błogosławieństwa. Ale musiał się sam o tym przekonać – bo na pewno nie Boga o tym przekonywać, bo Bóg to wiedział – jak bardzo kocha Boga i jak jest Mu wierny. Ta próba – zresztą, jak każda inna, jakiej poddany jest człowiek – jest potrzebna samemu człowiekowi. Trzeba ją tylko przetrwać.
Owszem, słowo „tylko” brzmi w takim stwierdzeniu specyficznie, ale tak właśnie jest: „tylko” wytrwać. I „aż” wytrwać! Przy Jezusie i z Jezusem. By z Jego pomocą zwyciężyć.
Z pewnością, przykładu takiej właśnie postawy bezwzględnego i w pełni szczerego trwania przy Jezusie możemy doszukać się w świadectwie życia i świętości Patronki dnia dzisiejszego, Świętej Teresy od Dzieciątka Jezus, zwana także Małą Tereską – dla odróżnienia od Świętej Teresy z Avila, zwanej Wielką, której wspomnienie obchodzić będziemy 15 października.
Nasza dzisiejsza Patronka urodziła się w Alençon, w Normandii, w nocy z 2 na 3 stycznia 1873 roku, jako dziewiąte dziecko Ludwika i Zofii. Kiedy miała cztery lata, umarła jej matka. Wychowaniem dziewcząt zajął się ojciec.
Teresa po śmierci matki obrała sobie za Matkę – Najświętszą Maryję Pannę. W tym samym 1877 roku, ojciec przeniósł się z pięcioma swoimi córkami do Lisieux, gdzie Tereska przez pięć lat przebywała w internacie, prowadzonym przez siostry benedyktynki. 25 marca 1883 roku, dziesięcioletnia Teresa zapadła na ciężką chorobę, która trwała do 13 maja. Jak sama wyznała, uzdrowiła ją cudownie Matka Boża. W roku 1884 Tereska przyjęła pierwszą Komunię Świętą. Odtąd przy każdej Komunii Świętej powtarzała z radością: „Już nie ja żyję, ale żyje we mnie Jezus”. W tym samym roku otrzymała Sakrament Bierzmowania.
Przez ponad rok dręczyły ją poważne skrupuły. Jak sama wyznała, uleczenie z tej duchowej choroby zawdzięczała swoim czterem siostrom, zmarłym w latach niemowlęcych. W pamiętniku zapisała, że w czasie Pasterki w noc Bożego Narodzenia przeżyła „całkowite nawrócenie”. Postanowiła zupełnie zapomnieć o sobie, a oddać się Jezusowi i sprawie zbawienia dusz. Zaczęła odczuwać gorycz i wstręt do przyjemności i ponęt ziemskich. Ogarnęła ją tęsknota za modlitwą, rozmową z Bogiem. Odtąd zaczęła się jej wielka droga ku świętości. A trzeba wiedzieć, że miała wówczas zaledwie trzynaście lat.
Niedługo potem, gdy miała lat czternaście, skazano na śmierć pewnego głośnego bandytę, który był postrachem całej okolicy. Nasza Święta dowiedziała się z gazet, że zbrodniarz ani myśli pojednać się z Panem Bogiem. Postanowiła zdobyć jego duszę dla Jezusa. Zaczęła się serdecznie modlić o jego nawrócenie. Ofiarowała też w jego intencji specjalne pokuty i umartwienia. Wołała: „Jestem pewna, Boże, że przebaczysz temu biednemu człowiekowi! Oto mój pierwszy grzesznik. Dla mojej pociechy spraw, aby okazał jakiś znak skruchy.”
Niestety, gdy nadszedł czas egzekucji, bandyta dalej uparcie odrzucał możliwość rozmowy z kapłanem. Jednak kiedy miał już podstawić głowę pod gilotynę, wtedy – ku zdziwieniu wszystkich – nagle zwrócił się do kapłana, poprosił o krzyż i zaczął go całować! Na wiadomość o tym Teresa zawołała szczęśliwa: „To mój pierwszy syn!”
Kiedy zaś miała lat piętnaście, zapukała do bramy zakonu karmelitańskiego, prosząc o przyjęcie. Przełożona jednak, widząc wątłą i bardzo młodą dziewczynkę, nie przyjęła jej, obawiając się, że nie przetrzyma tak trudnych i surowych warunków życia. Teresa jednak nie dała za wygraną i udała się o pomoc do miejscowego biskupa, ale ten zasłonił się prawem kościelnym, które nie zezwalało w tak młodym wieku przyjmować do zakonu. W tej sytuacji nasza Święta nakłoniła ojca, by pojechał z nią do Rzymu! Było to w 1887 roku.
Papież Leon XIII obchodził właśnie złoty jubileusz swojego kapłaństwa. Teresa upadła przed nim na kolana i zawołała: „Ojcze Święty, pozwól, abym dla uczczenia Twego jubileuszu mogła wstąpić do Karmelu w piętnastym roku życia.” Papież nie chciał jednak uczynić wyjątku. Teresa chciała się wytłumaczyć, ale gwardia papieska usunęła ją siłą, by także inni mogli – zgodnie z ówczesnym zwyczajem – ucałować nogi Papieża.
Marzenie Tereski spełniło się dopiero po roku. Została przyjęta najpierw w charakterze postulantki, potem nowicjuszki. Zaraz przy wejściu do klasztoru uczyniła postanowienie: „Chcę być świętą!” Niedługo potem odbyły się jej obłóczyny, przy których otrzymała zakonne imię: Teresa od Dzieciątka Jezus i od Świętego Oblicza. Jej drugim postanowieniem było to, które wyraziła w słowach: „Przybyłam tutaj, aby zbawiać dusze, a nade wszystko, by się modlić za kapłanów.” W roku 1890 złożyła śluby i uroczystą profesję.
Przełożona poznała się na niezwykłej cnocie młodej siostry, skoro zaledwie w trzy lata po złożeniu ślubów wyznaczyła ją na mistrzynię nowicjuszek. Obowiązek ten Teresa spełniała do śmierci, to jest przez cztery lata. W zakonnym życiu zadziwiała jej dojrzałość duchowa. Starała się doskonale spełniać wszystkie, nawet najmniejsze obowiązki. Nazwała tę drogę do doskonałości: „małą drogą dziecięctwa Bożego”. Widząc, że miłość Boga jest zapomniana, oddała się Bogu jako ofiara za zbawienie świata.
Swoje przeżycia i cierpienia opisała w książce: „Dzieje duszy”. A cierpień tych nie brakło. Jednym z nich było chociażby to, że zakonnica, którą Tereska się opiekowała ze względu na jej wiek i kalectwo, nie umiała zdobyć się na słowo podzięki, często za to ją rugała i mnożyła swoje wymagania. Jednak nasza Święta cieszyła się z tych krzyży, bo widziała w nich piękny prezent, jaki może złożyć Bogu.
Na rok przed śmiercią zaczęły pojawiać się u Teresy pierwsze objawy daleko już posuniętej gruźlicy: wysoka gorączka, osłabienie, zanik apetytu, a nawet krwotoki. Pierwszy krwotok zaalarmował klasztor w nocy z Wielkiego Czwartku na Wielki Piątek. Mimo to, siostra Teresa spełniała nadal wszystkie zlecone jej obowiązki: mistrzyni, zakrystianki i opiekunki jednej ze starszych sióstr.
Zima w roku 1897 była wyjątkowo surowa. Klasztor zaś nie był ogrzewany. Teresa przeżywała prawdziwe tortury. Nękał ją uciążliwy kaszel i duszność. Ówczesna przełożona zlekceważyła jej stan. Nie wezwała do niej nawet lekarza. Uczyniono to dopiero wtedy, kiedy stan był już beznadziejny. Jeszcze wówczas zastosowano wobec chorej drakońskie środki, takie jak stawianie baniek. Z poranionymi plecami i piersiami musiała iść do normalnych zajęć i pokut zakonnych, nawet do prania.
Wskutek tego wszystkiego, w dniu 30 września 1897 roku umierała w cierpieniach, mówiąc: „Chcę, przebywając w Niebie, czynić dobro na ziemi. Po śmierci spuszczę na nią deszcz róż.” Papież Pius XI kanonizował ją w roku 1925. W 1999 roku, Papież Jan Paweł II ogłosił Świętą Teresę – Doktorem Kościoła.
A oto co na temat swojej drogi świętości pisała sama Święta Teresa od Dzieciątka Jezus: „Kiedy wielkie moje pragnienia zaczęły się stawać dla mnie męczeństwem, otwarłam listy Świętego Pawła, aby znaleźć jakąś odpowiedź. Przypadkowo wzrok mój padł na dwunasty i trzynasty rozdział Pierwszego Listu do Koryntian. Przeczytałam najpierw, że nie wszyscy mogą być apostołami, nie wszyscy prorokami, nie wszyscy nauczycielami, oraz że Kościół składa się z różnych członków i że oko nie może być równocześnie ręką. Odpowiedź była wprawdzie jasna, nie taka jednak, aby ukoić moje tęsknoty i wlać we mnie pokój.
Nie zniechęcając się czytałam dalej i natrafiłam na zdanie, które podniosło mnie na duchu: Starajcie się o większe dary. Ja zaś wskażę wam drogę jeszcze doskonalszą. Apostoł wyjaśnia, że największe nawet dary niczym są bez miłości i że miłość jest najlepszą drogą bezpiecznie prowadzącą do Boga. Wtedy wreszcie znalazłam pokój.
Gdy zastanawiałam się nad mistycznym ciałem Kościoła, nie odnajdywałam siebie w żadnym spośród opisanych przez Pawła członków, albo raczej pragnęłam się odnaleźć we wszystkich. I oto miłość ukazała mi się jako istota mego powołania. Zrozumiałam, że jeśli Kościół jest ciałem złożonym z wielu członków, to nie brak w nim członka najbardziej szlachetnego i koniecznego.
Zrozumiałam, że Kościół ma serce i że to serce pała gorącą miłością! Zrozumiałam, że jedynie miłość porusza członki Kościoła i że gdyby ona wygasła, Apostołowie nie głosiliby już Ewangelii, Męczennicy nie przelewaliby już krwi. Zobaczyłam i zrozumiałam, że miłość zawiera w sobie wszystkie powołania, że miłość jest wszystkim, obejmuje wszystkie czasy i miejsca; słowem – miłość jest wieczna.
Wtedy to w uniesieniu duszy zawołałam z największą radością: O Jezu, moja Miłości, nareszcie znalazłam moje powołanie! Moim powołaniem jest miłość! O tak, znalazłam już swe własne miejsce w Kościele – miejsce to wyznaczyłeś mi Ty, Boże mój. W sercu Kościoła, mojej Matki, ja będę miłością. W ten sposób będę wszystkim i urzeczywistni się moje pragnienie.” Tyle Święta Tereska.
Wpatrując się w jej przepiękną postawę i wzywając jej wstawiennictwa, a jednocześnie wsłuchując się w Boże słowo dzisiejszej liturgii, raz jeszcze zastanówmy się, jak przeżywamy te najtrudniejsze i najmniej zrozumiałe dla nas momenty naszego życia?…