Totalnie zaufać Jezusowi!

T

Szczęść Boże! Moi Drodzy, w dniu dzisiejszym imieniny przeżywa Dominik Łaski, współdziałający w swoim czasie z naszymi młodzieżowymi Wspólnotami. Życzę Mu odwagi totalnego zaufania Jezusowi – o czym więcej w rozważaniu. Zapewniam o modlitwie!

I pozdrawiam Was z Lublina, gdzie przez cały dzień planuję popracować i pomodlić się, a o 18:00 mam przewodniczyć Mszę Świętą – z homilią – w „mojej” Parafii Świętego Jana Kantego.

Gdyby ktoś chciał łączyć się ze mną w modlitwie – albo tak w ogóle, chciałby się ze mną połączyć duchowo – to:

https://www.youtube.com/c/Parafia%C5%9BwJanaKantegowLublinie/streams

Drodzy moi, z racji dzisiejszego liturgicznego wspomnienia Patrona proboszczów proszę o modlitwę za swoich Proboszczów – i za wszystkich Kapłanów!

Teraz zaś już zapraszam do pochylenia się nad Bożym słowem dzisiejszej liturgii. Oto słówko Księdza Marka na dziś:

https://www.youtube.com/c/CatholicSurgut

Zatem, co Pan mówi do mnie osobiście – właśnie do mnie, właśnie dzisiaj? Duchu Święty, podpowiedz…

Niech Was błogosławi Bóg Wszechmogący: Ojciec + i Syn, i Duch Święty. Amen

Gaudium et spes! Ks. Jacek

Poniedziałek 18 Tygodnia zwykłego, rok I,

Wspomnienie Św. Jana Marii Vianneya, Kapłana,

4 sierpnia 2025., 

do czytań: Lb 11,4b–15; w roku C: Mt 14,13–21

CZYTANIE Z KSIĘGI LICZB:

Na pustyni synowie Izraela mówili: „Któż nam da mięsa, abyśmy jedli? Wspominamy ryby, któreśmy darmo jedli w Egipcie, ogórki, melony, pory, cebulę i czosnek. Tymczasem tu giniemy pozbawieni tego wszystkiego. Oczy nasze nie widzą nic poza manną”.

Manna zaś była podobna do nasion kolendra i miała wygląd bdelium. Ludzie wychodzili i zbierali ją, potem mełli w ręcznych młynkach albo tłukli w moździerzach. Gotowali ją w garnkach lub robili z niej podpłomyki; smak miała taki jak ciastko na oleju. Gdy nocą opadała rosa na obóz, opadała równocześnie i manna.

Gdy Mojżesz usłyszał, że lud narzeka rodzinami, każda u wejścia do swego namiotu, wtedy rozpalił się potężny gniew Pana. To wydało się złe Mojżeszowi. Rzekł więc do Pana:

Czemu tak źle się obchodzisz ze sługą swoim, czemu nie jesteś dla mnie łaskawy i złożyłeś na mnie cały ciężar tego ludu? Czy to ja począłem ten lud w łonie albo ja go zrodziłem, żeś mi powiedział: «Noś go na łonie swoim, jak nosi piastunka dziecię, i zanieś go do ziemi, którą poprzysiągłem dać ich przodkom»? Skądże wezmę mięsa, aby dać temu całemu ludowi? A przecież przeciw mnie podnoszą skargę i wołają: «Daj nam mięsa do jedzenia». Nie mogę już sam dłużej udźwignąć troski o ten lud, już mi nazbyt ciąży. Jeśli chcesz tak ze mną postępować, to raczej mnie zabij, jeśli jesteś dla mnie łaskawy, bym już nie patrzył na swoje nieszczęście”.

SŁOWA EWANGELII WEDŁUG ŚWIĘTEGO MATEUSZA:

Gdy Jezus usłyszał o śmierci Jana Chrzciciela, oddalił się stamtąd w łodzi na miejsce pustynne, osobno. Lecz tłumy zwiedziały się o tym i z miast poszły za Nim pieszo. Gdy wysiadł, ujrzał wielki tłum. Zlitował się nad nimi i uzdrowił ich chorych.

A gdy nastał wieczór, przystąpili do Niego uczniowie i rzekli: „Miejsce to jest puste i pora już spóźniona. Każ więc rozejść się tłumom: niech idą do wsi i zakupią sobie żywności”.

Lecz Jezus im odpowiedział: „Nie potrzebują odchodzić; wy dajcie im jeść”.

Odpowiedzieli Mu: „Nie mamy tu nic prócz pięciu chlebów i dwóch ryb”.

On rzekł: „Przynieście mi je tutaj”.

Kazał tłumom usiąść na trawie, następnie wziął te pięć chlebów i dwie ryby, spojrzał w niebo, odmówił błogosławieństwo i połamawszy chleby, dał je uczniom, uczniowie zaś tłumom. Jedli wszyscy do sytości i zebrano z tego, co pozostało, dwanaście pełnych koszy ułomków. Tych zaś, którzy jedli, było około pięciu tysięcy mężczyzn, nie licząc kobiet i dzieci.

Niewątpliwie kanwą obu dzisiejszych czytań, które usłyszeliśmy, jest… jedzenie. Pokarm. A dokładniej: jego brak. Zapewne dobrze znamy jedną i drugą historię, bo są to takie bardziej „rozpoznawalne wydarzenia, kojarzone jakoś przez tych, którzy słuchają Bożego słowa lub je czytają.

Tak na marginesie, to ilekroć czytam akurat ten fragment z Księgi Liczb, który dziś usłyszeliśmy – a dokładnie: te oto słowa Izraelitów, skierowane do Mojżesza: Któż nam da mięsa, abyśmy jedli? Wspominamy ryby, któreśmy darmo jedli w Egipcie, ogórki, melony, pory, cebulę i czosnek. Tymczasem tu giniemy pozbawieni tego wszystkiego. Oczy nasze nie widzą nic poza mannąto naprawdę nie mogę nadziwić się bezczelności, arogancji i cynizmowi owych ludzi, a do tego poraża skala fałszu, jaki z tych słów wybrzmiewa.

Bo jakie to ryby i inne „frykasy” jedli oni w Egipcie? Oni tam byle co jedli, a najczęściej głodowali, bo byli niewolnikami i tak traktował ich faraon: jako niewolników, którym się nic nie należy. Mieli tylko harować – i nie dyskutować! W związku z tym, o jakim to pokarmie „za darmo” oni mówią? Przecież oni na te nędzne ochłapy od rana do nocy ciężko pracowali, więc jakie „za darmo”?

A wreszcie: stwierdzenie, że ich biedne oczy nie widzą nic poza manną – jeśli się weźmie pod uwagę, w jaki sposób tę mannę codziennie otrzymywali, czyli w sposób cudowny, prosto z Nieba – to już jest po prostu szczyt wszystkiego!

I właśnie takie słowa dzisiaj słyszy od swoich rodaków Mojżesz, przeto nie mogą dziwić jego pełne goryczy wezwania, skierowane do Boga: Czemu tak źle się obchodzisz ze sługą swoim, czemu nie jesteś dla mnie łaskawy i złożyłeś na mnie cały ciężar tego ludu? […] Jeśli chcesz tak ze mną postępować, to raczej mnie zabij, jeśli jesteś dla mnie łaskawy, bym już nie patrzył na swoje nieszczęście.

A tu z kolei mamy bardzo ciekawy motyw, na który warto zwrócić uwagę: ten mianowicie, że pierwsze czytanie dzisiaj kończy się na tych słowach. Czyli, jakby na takim niedopowiedzeniu, takim zawieszeniu tematu. My oczywiście wiemy, co było dalej, bo mówi nam o tym Księga Liczb w dalszych wersetach: że to mięso, w postaci przepiórek, zostało im dane, ale że również wtedy Bóg okazał im swoje zagniewanie z powodu tej strasznej arogancji, o której tu sobie mówimy – jednak to wszystko wiemy z dalszej lektury samej Księgi.

Natomiast liturgia Słowa dzisiejszego dnia kończy pierwsze czytanie na tych właśnie, zacytowanych tu stwierdzeniach Mojżesza. Czyli, w momencie jego wielkiej rozterki, bezradności, wręcz jakiegoś głębokiego bólu serca, spowodowanego taką niewdzięcznością rodaków, którzy chyba zupełnie zapomnieli, ile Bóg już do tej pory dla nich uczynił. I nie pamiętali – nie chcieli pamiętać, nie próbowali pamiętać – ile uczynił dla nich sam Mojżesz. Właśnie w takiej dramatycznej sytuacji Mojżesz, w poczuciu swojej totalnej bezradności, rozczarowania i rozgoryczenia, zwraca się bezpośrednio do Boga. I na tym kończy się czytanie. Dlaczego tak?

A może właśnie dlatego, aby nam wszystkim mocno położyć na serce ten właśnie sposób radzenia sobie – albo lepiej powiedzieć: nieradzenia sobie – z naszymi problemami. Zawsze wtedy najlepiej zwrócić się do Boga! I zdać się na Jego decyzje, Jego rozwiązania. Zauważmy, że Mojżesz dzisiaj nie podpowiada Bogu, jak mógłby ten problem rozwiązać. Nie, on wręcz składa na ręce Boga swoistą dymisję, prosi o zwolnienie go z tego uciążliwego obowiązku przewodzenia tak opornemu narodowi! On zupełnie nie wie, co robić – i co będzie dalej.

I my też nie wiemy – jeśli mielibyśmy się trzymać samej treści dzisiejszego czytania. Bo na tej niewiedzy, na tej wątpliwości, na tym zawieszeniu to czytanie się kończy. I z tego dzisiejszego czytania nie dowiemy się, jak problem zostanie rozwiązany. Wiemy, że został oddany Bogu – i tyle.

Nieco inaczej podobną sytuację ukazuje nam dzisiejsza Ewangelia. Bo tutaj ponownie mamy do czynienia z totalną ludzką bezradnością – w obliczu podobnego problemu. Może nie do końca identycznego, bo jednak tam, na pustyni, Izraelici mieli pokarm, tylko im się nie podobał i chcieli czegoś innego, a w Ewangelii słyszymy o sytuacji, w której tego pokarmu faktycznie nie było – i słyszymy, jak ten problem został rozwiązany. Ponieważ w tej akurat „akcji” – czyli tej, opisanej w Ewangelii – uczestniczył sam Boży Syn, przeto to On od razu rozwiązał problem.

Natomiast to, co łączy ten opis z tym, zawartym w pierwszym czytaniu, to postawa uczniów, którzy – podobnie, jak Mojżesz – zdali się całkowicie na pomoc Bożą. W tym przypadku: na Jezusa. Oni kompletnie nie mieli pojęcia, jak tymi kilkoma chlebami i kilkoma rybami nakarmić taką rzeszę ludzi. Ale wiedzieli – a może tylko przeczuwali – że Jezus wie. I że On coś poradzi.

Nie podpowiadali Mu, co ma robić, bo cóż w ogóle podpowiedzieć w takiej sytuacji?… Zrobienie zakupów? Ale gdzie – aż w takiej ilości? I – przede wszystkim – za co? Dlatego w okolicznościach wydawałoby się totalnie beznadziejnych i bez wyjścia – powierzyli sprawę Jezusowi, a On znalazł wyjście. Nie takie, jakiego by się oni zapewne spodziewali, bo oni zapewne żadnego się nie spodziewali. Ale On sobie i w takiej sytuacji poradził.

I jest to, Drodzy moi, bardzo pocieszające przesłanie dla nas: dla Jezusa nie ma sytuacji bez wyjścia, sytuacji beznadziejnej. I dla chrześcijanina – dla prawdziwego chrześcijanina, dla prawdziwego przyjaciela Jezusa, dla jego prawdziwego ucznia i świadka – także nie ma sytuacji bez wyjścia. Bo jeżeli nawet w takiej – czysto po ludzku patrząc – zalazłby się, to jednak zawsze wtedy może się zwrócić do Jezusa i Jemu tę sprawę oddać. Tam bowiem, gdzie kończą się możliwości człowieka – tam zaczynają się możliwości Jezusa. A te są nieograniczone.

Dlatego trzeba Jemu zaufać, Jemu oddać sprawę – ale właśnie w taki sposób, jak uczynił to Mojżesz na pustyni i jak uczynili to uczniowie Jezusa, czyli zdając się totalnie na pomoc Bożą, a wręcz na pomysł Boży, jak daną sprawę rozwiązać – i kiedy ją rozwiązać. Nie podawać „na tacy” swojego rozwiązania i to jeszcze ze wskazaniem dnia i godziny, kiedy sprawa ma być „po naszemu” rozwiązana, ale zdać się totalnie na Pana!

Nie jest to łatwe – powiedzmy sobie szczerze. To wymaga rzeczywiście wielkiego zaufania, którego uczymy się właściwie przez całe życie. Bo nam wydaje się, że sprawa może być tylko tak rozwiązana, jak my to sobie wyobrażamy – i najlepiej, gdyby była rozwiązana natychmiast! A tu się okazuje, że trzeba poczekać, a do tego jeszcze: trzeba przyjąć może inne rozwiązanie od tego oczekiwanego.

Ale możemy być pewni, że w każdej takiej sytuacji, w której naprawdę zaufamy Jezusowi i zdamy się na Niego, dając Mu zielone światło do działania – to my sami na tym najlepiej wyjdziemy. I to jest najkrótsza drogą do doświadczenia cudu. Obyśmy tylko umieli go dostrzec, docenić, podziękować za niego – i rozwinąć, we współpracy z łaską Bożą.

Tak właśnie przeżywał swoją codzienność – a szczególnie: tę kapłańską – Patron dnia dzisiejszego, Święty Jan Maria Vianney, zwykły wiejski Proboszcz, a jednak – Kapłan święty. Kim był ten niezwykły człowiek?

Urodził się w rodzinie ubogich wieśniaków w Dardilly koło Lyonu, 8 maja 1786 roku. Do Pierwszej Komunii Świętej przystąpił potajemnie podczas Rewolucji Francuskiej w 1799 roku, a dokonało się to w szopie, zamienionej na prowizoryczną kaplicę, do której wejście dla ostrożności zasłonięto furą siana. Ponieważ szkoły parafialne były zamknięte, Jan nauczył się czytać i pisać dopiero, kiedy miał siedemnaście lat.

Po ukończeniu szkoły podstawowej, uczęszczał do szkoły w Ecully. Miejscowy świątobliwy proboszcz uczył go łaciny. Od służby wojskowej wybawiła go ciężka choroba, na którą zapadł. Wstąpił do niższego seminarium duchownego w 1812 roku. Jednak, po tak słabym przygotowaniu i z powodu późnego wieku, w jakim wstąpił, nauka szła mu tam bardzo ciężko. W roku 1813 przeszedł jednak do wyższego seminarium w Lyonie.

Przełożeni, litując się nad nim, radzili mu, by opuścił seminarium. Zamierzał faktycznie tak uczynić i wstąpić do Braci Szkół Chrześcijańskich, ale odradził mu to proboszcz z Ecully. On też interweniował za Janem w Seminarium. Dopuszczono go więc do Święceń kapłańskich – właśnie ze względu na tę opinię oraz dlatego, że diecezja odczuwała dotkliwie brak kapłanów. 13 sierpnia 1815 roku otrzymał Święcenia kapłańskie. Miał wówczas dwadzieścia dziewięć lat.

Pierwsze trzy lata spędził jako wikariusz w Ecully. Na progu swego kapłaństwa natrafił na kapłana pełnego cnoty i duszpasterskiej gorliwości. Po jego śmierci biskup wysłał Jana na wikariusza – kapelana do Ars. Młody kapłan zastał kościółek zaniedbany i opustoszały. Obojętność religijna była tak wielka, że na Mszy Świętej niedzielnej było kilka osób. Wiernych było zaledwie około dwustu, dlatego też nie otwierano samodzielnej parafii. O wiernych z Ars mówiono pogardliwie, że tylko Chrzest różni ich od bydląt. Ksiądz Jan przybył tu jednak z dużą ochotą. Nie wiedział, że przyjdzie mu tu pozostać przez czterdzieści jeden lat.

Zabrał się zatem z entuzjazmem do pracy. Całe godziny przebywał na modlitwie przed Najświętszym Sakramentem. Sypiał zaledwie po parę godzin na gołych deskach. Kiedy w 1824 roku otwarto w wiosce szkółkę, uczył w niej prawd wiary. Jadł nędznie i mało – można wręcz mówić o wiecznym poście. Dla wszystkich był uprzejmy. Odwiedzał swoich parafian i rozmawiał z nimi życzliwie. Powoli wierni przyzwyczaili się do swojego Pasterza.

Kiedy biskup spostrzegł, że Ksiądz Jan daje sobie jakoś radę, formalnie utworzył w 1823 roku parafię w Ars. Dobroć Proboszcza i surowość jego życia, kazania proste i płynące z serca – powoli nawracały dotąd zaniedbane i zobojętniałe dusze. Kościółek zaczął się z wolna zapełniać w niedziele i święta, a nawet w dni powszednie! Z każdym rokiem wzrastała też liczba przystępujących do Sakramentów Świętych.

Jednak, pomimo tylu zabiegów, nie wszyscy jeszcze zostali pozyskani dla Chrystusa. Ksiądz Jan wyrzucał sobie, że to z jego winy – że może mało się za nich modlił i za mało pokutował. Wyrzucał także sobie własną nieudolność. Błagał więc biskupa, by go zwolnił z obowiązków proboszcza. Kiedy jego błagania nie pomogły, postanowił uciec i skryć się w jakimś klasztorze, by nie odpowiadać za dusze innych. Biskup jednak nakazał mu powrócić. Ksiądz Jan uczynił to, posłuszny jego woli.

Do tego, nie wszyscy kapłani rozumieli niezwykły tryb życia Proboszcza z Ars. Jedni czynili mu gorzkie wymówki, inni podśmiewali się z dziwaka. Większość wszakże rozpoznała w nim świętość i otoczyła go wielką czcią. Sława Proboszcza zaczęła rozchodzić się daleko poza parafię Ars. Napływały nawet z odległych stron tłumy ciekawych. Kiedy zaś zaczęły rozchodzić się pogłoski o jego nadprzyrodzonych charyzmatach – takich, jak dar czytania w sumieniach ludzkich i dar proroctwa – ciekawość wzrastała.

Ksiądz Jan spowiadał długimi godzinami. Miał różnych penitentów: od prostych wieśniaków – po elitę Paryża. Bywało, że zmordowany skarżył się w konfesjonale: „Grzesznicy zabiją grzesznika”! W dziesiątym roku jego pasterzowania przybyło do Ars – jak się wylicza – około dwudziestu tysięcy ludzi. Łącznie przez czterdzieści jeden lat przesunęło się przez Ars około miliona ludzi.

Nadmierne pokuty osłabiły i tak już wyczerpany organizm. Pojawiły się bóle głowy, dolegliwości żołądka, reumatyzm. Do cierpień fizycznych dołączyły duchowe: oschłość, skrupuły, lęk o zbawienie, obawa przed odpowiedzialnością za powierzone sobie dusze i lęk przed Sądem Bożym. Jakby tego było za mało, szatan przez trzydzieści pięć lat pokazywał się Księdzu Janowi i nękał go nocami, nie pozwalając nawet na kilka godzin wypoczynku. Inni kapłani myśleli początkowo, że są to gorączkowe przywidzenia, że Proboszcz z głodu i nadmiaru pokut był na granicy obłędu. Kiedy jednak sami stali się świadkami wybryków złego ducha, uciekali w popłochu.

Jan Vianney przyjmował to wszystko jako zadośćuczynienie Bożej sprawiedliwości za winy własne, jak też grzeszników, których spowiadał. Jako męczennik, cierpiący za grzeszników i ofiara konfesjonału, zmarł 4 sierpnia 1859 roku, przeżywszy siedemdziesiąt trzy lata. W pogrzebie skromnego Proboszcza z Ars wzięło udział około trzystu kapłanów i około sześciu tysięcy wiernych. Nabożeństwu żałobnemu przewodniczył miejscowy biskup. Ciało Kapłana złożono w kościele parafialnym, a już w 1865 roku rozpoczęto budowę obecnej bazyliki.

Święty Papież Pius X dokonał Beatyfikacji Księdza Jana Vianneya w 1905 roku, a do chwały Świętych wyniósł go w roku 1925 – Pius XI. Ten sam Papież ogłosił go Patronem wszystkich proboszczów, zaś Benedykt XVI – Patronem wszystkich kapłanów.

Chcąc chociaż w pewnym stopniu poznać duchowość naszego dzisiejszego Patrona, warto wsłuchać się przynajmniej we fragment jego katechezy, dotyczącej modlitwy. A mówił on w niej tak:

Pamiętajcie, Dzieci moje: skarb chrześcijanina jest w Niebie, nie na ziemi. Dlatego gdzie jest wasz skarb, tam też powinny podążać wasze myśli. Błogosławioną powinnością i zadaniem człowieka jest modlitwa i miłość. Módlcie się i miłujcie: oto, czym jest szczęście człowieka na ziemi. Modlitwa jest niczym innym jak zjednoczeniem z Bogiem. Jeśli ktoś ma serce czyste i zjednoczone z Bogiem, odczuwa szczęście i słodycz, które go wypełniają; doznaje też światła, które nad podziw go oświeca. W tym ścisłym zjednoczeniu Bóg i dusza są jakby razem stopionymi kawałkami wosku, których już nikt nie potrafi rozdzielić. To zjednoczenie Boga z lichym stworzeniem jest czymś niezrównanym, jest szczęściem, którego nie sposób zrozumieć.

Nie zasługujemy na dar modlitwy! Ale dobry Bóg pozwolił, abyśmy z Nim rozmawiali. Nasza modlitwa jest najmilszym dlań kadzidłem. Dzieci moje, wasze serce jest ciasne, ale modlitwa rozszerza je i czyni zdolnym do miłowania Boga. Modlitwa jest przedsmakiem Nieba, jest jakby zstąpieniem do nas rajskiego szczęścia. Zawsze przepełnia nas słodyczą – jest miodem spływającym do duszy, który sprawia, iż wszystko staje się słodkie. W chwilach szczerej modlitwy znikają utrapienia – jak śnieg pod wpływem słońca. Modlitwa sprawia także, iż czas mija tak szybko i tak przyjemnie, że nawet nie zauważa się jego trwania.

Posłuchajcie! Swego czasu zdarzyło się, iż prawie wszyscy okoliczni proboszczowie zachorowali. Pokonywałem wówczas pieszo duże odległości, modląc się stale do Boga i zapewniam Was: wcale mi się nie dłużyło! Są tacy, którzy jak ryby w falach całkowicie zatapiają się w modlitwie. Dzieje się tak dlatego, że całym sercem są oddani Bogu. W ich sercu nie ma rozdwojenia. O, jakże miłuję te szlachetne dusze! […]

My natomiast, ileż to razy przychodzimy do kościoła nie wiedząc, jak się zachować, ani o co prosić? Kiedy idziemy do kogoś, wiemy dobrze, po co idziemy. Co więcej, są tacy, którzy zdają się mówić do Pana: „Powiem kilka słów, żeby mieć już spokój”. Myślę często, że gdy przychodzimy, aby pokłonić się Panu, otrzymamy wszystko, czego pragniemy, jeśli tylko poprosimy z żywą wiarą i czystym sercem.” Tyle z katechezy naszego dzisiejszego Patrona.

Wpatrzeni w jego postawę, ale też zasłuchani w dzisiejsze Boże słowo, zastanówmy się raz jeszcze, czy – i jak – staramy się naprawdę ufać Jezusowi, zdając się całkowicie na Niego? Jak to będzie konkretnie wyglądało w dniu dzisiejszym?…

4 komentarze

  • Księże Jacku, składam Ci gratulacje z okazji dnia patrona proboszczów, Jana Marii Vianneya.
    Niech Omoforion Matki Bożej zawsze czuwa nad Tobą, Twoją parafią, Duszpasterstwem Akademickim i Twoją posługą. A Święty Jan Maria wspiera Cię modlitwą.

    • Bardzo dziękuję, chociaż nie jestem proboszczem. Ale w ich imieniu dziękuję! I w imieniu wszystkich kapłanów!
      xJ

  • Święty Janie Mario Vianneyo , Patronie wszystkich kapłanów pomagaj kapłanom w ich posłudze we współczesnym świecie , proś Jezusa Chrystusa, Najwyższego Kapłana o potrzebne łaski i dary Ducha Świętego. Amen.

Archiwum wpisów

Ks. Jacek Jaśkowski

Witam serdecznie! Kłania się Ks. Jacek Jaśkowski. Nie jestem ani kimś ważnym, ani kimś znanym. Jestem księdzem, który po prostu chce rozmawiać. Codzienna kapłańska posługa pokazuje mi, że tematów do rozmów z księdzem jest coraz więcej i dzisiaj żaden ksiądz nie może od nich uciekać, ale – wprost przeciwnie – podejmować nowe wyzwania. To przekonanie skłoniło mnie do próby otwarcia tegoż bloga, chociaż okazji do rozmów na co dzień – w konfesjonale i poza nim – na szczęście nie brakuje. Myślę jednak, że ten blog będzie jeszcze jednym sposobem i przestrzenią nawiązania kontaktu z ludźmi dobrej woli, otwartymi na dialog.