DUC IN ALTUM!

D

Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Dzisiaj moje słówko – na temat duchowej głębi… I wypływania na głębię… Zapraszam do refleksji! 
      Na owo wypływanie w dni dzisiejszym – Dniu Pańskim – i przez całe życie, z serca błogosławię: Niech Was błogosławi Bóg Wszechmogący: Ojciec + i Syn, i Duch Święty. Amen
            Gaudium et spes!  Ks. Jacek

6 Niedziela
zwykła, B,
do
czytań:  Kpł 13,1–2.45–46;  1 Kor 10,31–11,1;  Mk 1,40–45
Przepisy rytualne,
dotyczące obchodzenia się z trędowatym, były w Starym Testamencie bardzo jednoznaczne, a jednocześnie –
rygorystyczne.
Zresztą, nie były to tylko przepisy rytualne. Miały one
bardzo ważny wymiar praktyczny: miały one bowiem uchronić całą społeczność przed niebezpieczeństwem zarażenia się tą chorobą,
która jak wiemy – była nieuleczalna.
Jeżeli zaś dzisiaj w
pierwszym czytaniu słyszymy, że chory ma pozostawać poza obozem przez cały czas trwania choroby – co
sugerowałoby, że miałaby się ona jednak kiedyś skończyć – to dziś wiemy, że w
takim przypadku nie chodziło o trąd,
tylko jakiś inny rodzaj wysypki,
kojarzony z trądem. I podczas kiedy owa
wysypka mogła z czasem przeminąć, o tyle
trąd – niestety – dramatycznie i ostatecznie rozstrzygał o losie człowieka.

Chyba, że ratunek przyszedł z innej strony. Z jakiej?
Słyszeliśmy o tym w
Ewangelii – ze strony Jezusa.
Człowiek, który dzisiaj stanął przed Nim, bez wątpienia był trędowatym. Z
pewnością miał tego jasną świadomość,
ale dowiedział się o Jezusie i w Nim dostrzegł ostatnią dla siebie deskę ratunku. I nie zwiódł się! Został oczyszczony.
Na uwagę zasługuje tu jego
postawa, a konkretnie – sposób, w jaki zwrócił się do Jezusa. To nie było
jakieś żądanie, to nie było ostre
domaganie się pomocy, co też bylibyśmy w stanie zrozumieć,
zważywszy na
stan, w jakim ten człowiek się znajdował. On jednak zwrócił się do Jezusa w
sposób niezwykle pokorny i subtelny: Jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić. Jeśli chcesz.
Trudno się zatem dziwić, że
Jezus, zdjęty litością wobec niego, rzeczywiście go oczyścił. Uratował go z
jego choroby, z tego stanu beznadziejnego,
w jakim się znajdował.
Chory wiedział, że prosi Jezusa o coś wyjątkowego, o
coś nadzwyczajnego. Choroba była stanem, do którego zapewne już się jakoś
przyzwyczaił, z tą myślą się zdążył oswoić, zapewne już pogodził się z tym wszystkim, co niosła one ze sobą.
Także z jej beznadziejnością.
Dlatego stając przed
Jezusem wiedział, że prosi o coś nadzwyczajnego, że prosi o pomoc w stanie dla siebie dramatycznym.
Mówiąc krótko: wiedział, że prosi o cud.
I nie zawiódł się!
Jezus dokonał cudu, oczyścił go, uzdrowił, postawił na nogi. Może nawet nie w
sensie fizycznym, bowiem trędowaty – jak słyszeliśmy – przyszedł do Jezusa o
własnych siłach. Postawił go jednak na
nogi w sensie moralnym.
Trędowaty bowiem, jak to
dobitnie uświadomiło nam pierwsze czytanie z Księgi Kapłańskiej, był wyłączony ze społeczności. On był
zagrożeniem dla tejże społeczności, dlatego – w imię odpowiedzialności za
zdrowie innych jej członków – miał
pozostawać na uboczu.
A zatem, najpierw miał sobie uświadomić swój stan,
potem bardzo szybko się z nim pogodzić, a następnie podjąć działania,
które prawo przewidziało na tę okoliczność, a więc opuścić społeczność i żyć z dala od niej. Chyba wszyscy zdajemy
sobie sprawę z tego, że ten ból moralny,
ból wewnętrzny, spowodowany owym wyłączeniem ze społeczności,
który to stan
moglibyśmy jeszcze bardziej dobitnie określić jako wyłączenie ze świata żywych, pogrzebanie za życia – otóż, taki ból musiał
być chyba o wiele większy od tego bólu fizycznego.
Dlatego chory, który stanął
przed Jezusem, prosił dla siebie o cud
podwójny:
o wyratowanie z choroby, ale też – o przywrócenie do
społeczności, o to, by już nie musiał
być przeklętym, nieczystym, wyłączonym, ale pełnoprawnym członkiem swego
narodu.
I ten cud podwójny się dokonał. Jezus spełnił pokorną prośbę człowieka.
Jednak, pomimo tego, że
było to wydarzenie niezwykłe, szokujące, niewytłumaczalne na sposób ludzki,
Jezus wyraźnie domaga się od
uzdrowionego, aby tego nie rozgłaszał,
aby to zachował dla siebie, a Bogu podziękował w sposób, jaki przewiduje Prawo
Mojżeszowe. Możemy zatem domyślać się, iż w ten sposób Jezus jasno wskazuje, co tu jest ważniejsze, który wymiar
dokonanego uzdrowienia jest ważniejszy.
Oczywiście – ten wymiar wewnętrzny.
Jezus nie pozwolił
uzdrowionemu robić sensacji z tego, co się stało. Nie chciał, aby ludzie
sprowadzili ten wielki znak tylko i wyłącznie do magicznej sztuczki, do triku,
a jeżeli nawet patrzyliby na to jako na znak Boży, to również pojmowaliby to tylko w wymiarach zewnętrznych. A Jezus chce
czegoś dokładnie odwrotnego. Jezus chce, aby ten znak dokonał się w wymiarach wewnętrznych. Oczekuje od samego uzdrowionego,
jak i od tych, do których dotrze wieść o tym wydarzeniu, aby je przeżyli w
sercach, aby spojrzeli na nie w sposób mądry. Aby przede wszystkim dostrzegli uzdrowienie wewnętrzne, a
dopiero potem to zewnętrzne, które – z Bożego punktu widzenia – jest
zdecydowanie mniej ważne. O wiele ważniejsze
jest to uzdrowienie wewnętrzne,
bo i choroba wewnętrzna wydaje się o wiele
bardziej dotkliwa i bolesna od tej choroby zewnętrznej, fizycznej.
Myślę, że potwierdziliby to
ludzie chorzy, starsi. Kiedy się z nimi rozmawia, bardzo często słyszy się, że pogodzili się ze swoimi ludzkimi
niedomaganiami.
Są świadomi, że choroba, jakkolwiek wiąże się z jakimś trudem
i bólem, to jednak – zwłaszcza w starszym wieku – nie jest niczym dziwnym. A nawet i młodsi, dotknięci rozmaitymi
słabościami, są w stanie pogodzić się z
nimi, Bogu to ofiarować, zdać się na wolę Bożą
w swoim życiu.
Jednak wszyscy oni – i
starsi, i młodsi – zgodnie mówią, że najbardziej
boli ich stan swoistego wyłączenia ze społeczności.
O wiele bardziej boli
ich samotność, lekceważenie ze strony ludzi, albo nadmierne – nie zawsze szczere – litowanie się nad nimi, lub też
pomijanie ich, traktowanie jako gorszych. To jest bólem większym od bólu
fizycznego.
A jeszcze z inną sytuacją
mamy do czynienia, kiedy człowiek w
wymiarach fizycznych jest całkowicie zdrowy,
silny, często także bogaty,
dobrze życiowo – powiedzielibyśmy – ustawiony, a jednak wewnętrznie rozbity, nieszczęśliwy, załamany, mający bardzo głębokie
poczucie bezsensu życia i tego wszystkiego, co się w jego życiu dokonuje.

Taki stan wydaje się o wiele gorszy od tego, kiedy człowieka trapi tylko choroba
fizyczna.
Bo nawet, jeżeli człowiek
jeździ na wózku, czy przykuty jest do łóżka, ale wewnętrznie jest mocny i duszę ma zdrową, taki człowiek jest
naprawdę szczęśliwy. To jest może bardzo trudne do zrozumienia, ale tak to
naprawdę wygląda: człowiek schorowany
wcale nie musi być nieszczęśliwy. Wręcz przeciwnie!
Fakt przeżywania przez
niego takiej czy innej słabości, takiej czy innej choroby powoduje, że o wiele mądrzej i głębiej patrzy on na życie,
na ludzi i na cały otaczający świat, niż człowiek zdrowy. Taki człowiek,
dotknięty doświadczeniem, o wiele łatwiej
od człowieka zdrowego jest w stanie rozróżnić rzeczy ważne od mniej ważnych.

Taki człowiek potrafi Panu Bogu dziękować za każdy przeżyty dzień i cieszyć się
każdym dniem jako niezwykłym darem Boga. Taki człowiek, dotknięty chorobą, ma stałą świadomość pełnej zależności od Boga:
on wie, że wszystko, co ma, jest darem Boga, jest łaską, że jemu od Boga naprawdę się nic nie należy.
Bardzo wielu ludzi, których
dotknęło trudne doświadczenie choroby, czy chociażby doświadczenie utraty kogoś
bliskiego, kiedy się z nimi rozmawia, stwierdza, że inaczej spojrzeli na życie, że inaczej widzą samych siebie i
wszystko wokół.
Właśnie! I dzisiaj Jezus
tego oczekiwał od uzdrowionego: spojrzenia
głębokiego, spojrzenia mądrego
na to wielkie i niezwykłe wydarzenie, jakim
było uzdrowienie z trądu. A dla nas jest to oczywistą okazją do głębokiej
refleksji nad tym, jaki jest stan mojej duszy, jaki jest stan mojego serca.
Czy moja dusza jest zdrowa? Czy w moim sercu panuje porządek i
harmonia?
Czy
nie jestem człowiekiem tylko na zewnątrz uporządkowanym i przyzwoitym, a w moim
wnętrzu aż roi się od zła i grzechu, od niepokoju i lęku? Czy nie jestem człowiekiem wewnętrznie trędowatym? Czy spotykające
mnie doświadczenia zewnętrzne, różne trudności i przeciwności, potrafię
postrzegać po Bożemu? Czy wyciągam z nich wnioski dla mojego życia, dla mojej
wiary?
Kochani, Liturgia Słowa
dzisiejszej niedzieli jest wołaniem o wewnętrzne
przeżywanie naszej wiary,
naszego chrześcijaństwa. Jest wołaniem o bardziej wewnętrzne przeżywanie całego
naszego życia.
Trędowaty z dzisiejszej Ewangelii chyba jednak nie za bardzo zrozumiał to, co się stało,
bo zaczął wszystkim dookoła rozgłaszać o wielkim szczęściu, które go spotkało.
I z tego powodu mógł tego nie przeżyć wewnętrznie,
mógł z tego niewiele zrozumieć.
Mógł nie wyciągnąć odpowiednich wniosków
dla swojego przyszłego życia.
Czy tak się stało, czy może
jednak potem opamiętał się i głębiej
zastanowił się,
i spojrzał na to bardziej wewnętrznie, bardziej sercem –
nie wiemy. To jednak, co usłyszeliśmy o nim dzisiaj, nie najlepsze daje o nim świadectwo.
Niech to zatem będzie dla
nas przestrogą i nauką, abyśmy my byli mniej
nastawieni na względy zewnętrzne, a bardziej koncentrowali uwagę na wnętrzu.

Abyśmy starali się o stałe zdrowie duszy, o zachowanie wewnętrznego uporządkowania.
I jeszcze jedno: abyśmy
widzieli odniesienie do Boga i jakiś
bardzo głęboki sens
w tych czynnościach i sprawach, które podejmujemy na co
dzień. Świetnie to wyraził Apostoł Paweł w Liście do Koryntian, którego fragment
usłyszeliśmy w drugim czytaniu: Czy jecie, czy pijecie, czy cokolwiek innego
czynicie, wszystko na chwałę Bożą czyńcie.
Cóż może być bardziej
zwyczajnego, cóż może być bardziej powszedniego, jak jedzenie, picie, czy
dokonywanie najzwyklejszych codziennych czynności? I chyba ze wszystkim się to
może kojarzyć, ale nie z pomnażaniem chwały Bożej. A jednak – Apostoł i w tych
najbardziej banalnych, codziennych, zwykłych czynnościach każe widzieć okazję do oddania chwały Bogu. Nawet w tych codziennych
sprawach każe widzieć odniesienie do Boga.
Czy to w ogóle możliwe? Oczywiście, to tylko od nas samych zależy!
Zależy to od tego, na ile moje
chrześcijaństwo jest we mnie,
a nie obok mnie, na zewnętrz. Na ile przeżywam je sercem, a nie tylko
słowami i zewnętrznymi gestami.
Dzisiejsza Liturgia jest
właśnie wołaniem o głębię, o formowanie
wnętrza, o mocne serca, o zdrową duszę.
To jest dopiero prawdziwe
chrześcijaństwo. DUC IN ALTUM! – wołał
Jan Paweł II do młodzieży. Wypłyń na
głębię!
Dzisiaj to wołanie skierowane jest do każdego z nas. DUC IN ALTUM! Wypłyń na głębię! Nie bój
się! A wtedy nie będą straszne żadne przeszkody i przeciwności, ani nawet
doświadczenie fizycznej niemocy. DUC IN
ALTUM! Wypłyń na głębię! Jest przy tobie Chrystus!
Pomyślmy w skupieniu:
·       
Czy
mogę o sobie powiedzieć, że prowadzę bogate życie wewnętrzne – i co to w
praktyce oznacza?
·       
Czy
nadzwyczajne znaki, jakie Pan czasami daje, są dla mnie okazją do pogłębienia
wiary, czy pożywką dla sensacji?
·       
Jak
leczę choroby swojej duszy?
Zdjęty litością, wyciągnął rękę, dotknął go i rzekł
do niego: „Chcę, bądź oczyszczony”
!

15 komentarzy

  • Trądem jest również samotność. To trąd , który toczy całą ludzkość. Tylu ludzi na świecie, a wciąż jesteśmy samotni. Myślimy ułudnie, że zabezpieczywszy się , absolutnie nic nam nie grozi. Głupcze słyszy bogacz, który chce używać, jeszcze dziś, tej nocy zażądają od ciebie twej duszy. Strach, lęk, przed samotnością, absurdalnie popycha nas ku niej. Pragniemy człowieka, a traktujemy go jak trąd, izolujemy się, i izolujemy bliźnich.
    Jak często się słyszy, zwłaszcza jako ''dobrą radę'', ale czy tak naprawdę dobrą do końca ?
    Żyj człowieku, nie przejmuj się niczym, używaj życia, przecież życie tak szybko mija / sama taką niedawno dostałam/. Owszem, tylko czemu tyle w tym pustki. Życie mija szybko, a raczej niejednokrotnie stacza się po równi pochyłej z ogromną zawrotną prędkością roztrzaskując się o twardą ziemię.
    Każda izolacja zabija, a objawy tego są bardzo różnorodne. Każdy z nas mógłby podać objawy tego trądu, których doświadczył na sobie, na własnej skórze.
    Bóg podobno nie chce naszej samotności.
    On walczy uporczywie z trądem.
    On pragnie by każdy z nas był wolnym człowiekiem. On chce, byśmy mieli dom, i by banita powrócił do domu. Bo banitą można być rownież mieszkając cały czas w domu, a izolować się można będąc daleko od domu.

    Hmmm , to po co prosić.
    Jeśli On tak chce, tak pragnie naszej wolności, to dlaczego tego nie czyni.
    No właśnie, to nie działa na zasadzie pstryknę palcami, i będę oczyszczonym człowiekiem.
    Wpierw musimy uświadomić sobie to, że trąd nas atakuje, że potrzebujemy tego uzdrowienia.
    Wiem, że to nie jest łatwe, oj wiem.
    Ale bez tej świadomości idziemy na spotkanie z Bogiem, jakbyśmy szli do cyrku na spotkanie z magikami. Magicy jakoś to robią, ale przecież to wszystko jest tylko jedną wielką sztuczką.

    A my…
    Przychodzimy do Chrystusa w niedzielę na Mszę Świętą, by nas uleczył.Przychodzimy tak samo jak kiedyś ów trędowaty. Jeszcze nie wiemy, czy to sam początek choroby, czy jest już choroba bardzo poważnie zaawansowana, ale przychodzimy z myślą, nadzieją, że On może nam pomóc.Właśnie wtedy opada z nas pancerz, w który się opinamy każdego dnia przed atakiem ludzi, i stajemy przed Nim otwarci, bezbronni, i czekamy by On połozył na nas swoje ręce, by powiedział Chcę, bądź oczyszczony.
    Przychodzimy do Chrystusa w każdą niedzielę , świadomi tego, że nawet jeśli nie jesteśmy chorzy, to możemy się takimi stać w każdej chwili swojego życia.
    Musimy mieć świadomość tego, że nie ma na świecie człowieka, któremu nie groziłby grzech.

  • "Przychodzimy do Chrystusa w niedzielę na Mszę Świętą, by nas uleczył." – i dziękuję Panu za to, że nie muszę przkradac się do kościoła chyłkiem, że nikt do mnie strzela z tego powodu, nikt nie podkłada bomb pod świątynie, nikt mnie publicznie nie biczuje (fizycznie), że moje dziecko ma szansę obcowac z wiarą bez widoku krwi współwyznawców. Chwała Ci Panie! Jednak…cos się dzieje w owej "oazie spokoju", wkrada się niepokój: nic nie trwa wiecznie poza Bogiem, żaden stan umysłu, żaden porządek stworzony przez człowieka nie jest rzeczą trwałą. Ten niepokój to świadomośc tego w jaki głupi sposób człowiek w tzw. "dobrobycie" (nie tylko materialnym, bo dobrobytem określam też stan braku zagrożenia śmiercią z powodu wojny czy prześladowań) dewaluuje wartośc wiary w Boga, jak zostawia Chrystusa samotnego, wiszącego na krzyżu. Umierającego za tegoż człowieka. Jak porzuca to, co stanowi sens Chrystusowej śmierci: jak porzuca NADZIEJĘ. Porzucając Jezusa, porzuca nadzieję żywą w Chrystusie. Zmartwychwstałym Chrystusie.
    Skąd tak "na smutno" dzisiaj? Ano jest dzisiaj u nas w parafii ksiądz z organizacji "Kirche in Not" (Kościół w potrzebie), który w rzeczowej homilii przedstawił jak "miłe" życie wiedzie 200 milionów wyznawców Chrystusa. 200 milionów to nie wysokośc "historycznej" wygranej w lotto, ale liczba ludzi prześladowanych z powodu imienia Jezus. 170 tys. – to nie liczba sprzedanych w Warszawie pączków w tłusty czwartek, ale liczba chrześcijan, którzy męczeńsko w ciągu jednego roku składają życie w ofierze za to, że mają "czelnośc" wyznawac wiarę w Chrystusa. Prawie 500 osób dziennie. Piszę te słowa uświadomiłem sobie, że właśnie gdzieś tam, w tej "globalnej wiosce", straciło życie 5 wyznawców Jezusa Chrystusa, do którego ja mam "swobody dostęp", jeszcze.
    Wspomniany ksiądz, przekazał nam swoje wspomnienie z obozu dla uchodźców, chrześcijan, których wyrzucono z ich domów i zabrano wszystko co udało im się w życiu zgromadzic, dorobic. Powiedzieli mu coś, czym chciałbym się i z Wami podzielic:"Mogą zabrac nam wszystko! Ale nie są w stanie zabrac nam Jezusa!". Nie są.
    Refleksyjnie, ale serdecznie przesyłam Wam pozdrowienia :).

    • Dziękujmy zatem Bogu za to, że u nas jeszcze do tego nie dochodzi… I wspierajmy modlitwą tych, którzy muszą znieść dla wiary tak wiele. Jedynym, co w tej sytuacji pociesza, to świadomość, że Bóg jest ponad tym wszystkim i On sam wynagrodzi ludzką krzywdę, niesprawiedliwość i cierpienie. Wynagrodzi – na wieki… Dziękuję Robertowi za ten wpis. Ks. Jacek

    • Tylko dodam. Polska jest niesamowicie spokojnym i wygodnym krajem. Właściwie jedynym pokoleniem, które jeszcze pamięta strzelanie na ulicach, jest pokolenie moich dziadków. I to jest wielkie szczęście, z którego zdałam sobie sprawę dopiero tutaj. Polacy tego zupełnie nie doceniają. Albo rzadko. A takich spokojnych miejsc jest na świecie wcale nie tak wiele 🙁 W Karaczi (ok. 20 milionowe miasto) mieszka ok. 300 tysięcy chrześcijan. Z tego 150 tysięcy katolików. I u nas jest bardzo dobrze jeśli chodzi o tolerancję religijną wobec chrześcijan, w porównaniu z północą kraju (Pendżabem). Mam szczęście, że tu mieszkam. Oczywiście także w Karaczi wiele zależy od sąsiadów. I nawet tu warto uważać na słowa ze względu na prawo o bluźnierstwie. Ale można wydawać gazety, można spokojnie świętować, można w Boże Ciało iść ulicami z Najśw. Sakramentem. Natomiast z tolerancją religijną między muzułmanami jest u nas coraz gorzej. Czasem przeraża mnie nienawiść jednych do drugich, tylko dlatego, że wierzą inaczej. Islam, z czego czasem nie zdajemy sobie sprawy, jest bardzo zróżnicowany. Bardziej chyba nawet niż chrześcijaństwo. Mimo, że chrześcijanom jest więc tu stosunkowo dobrze, to przemocy, okrucieństwa i tak doświadczyć może każdy, po prostu przypadkiem. Albo je widzieć, być blisko. To jest codzienność i żeby normalnie funkcjonować, trzeba trochę "stwardnieć" – nie wiem, jak to inaczej określić. Inaczej się nie wytrzyma. W Polsce też zdarzają się okropne historie, poza tym jest nagonka na wiarę jako taką, kryzys wartości, nieprzyjazne media, wiecie lepiej ode mnie zresztą, bo ja już trochę wypadam z kontekstu polskiego. Ale i tak życie, jakie miałam w Polsce – zupełnie zwyczajne, z normalnymi kłopotami i troskami, w atmosferze wcale nie szczególnie przyjaznej katolikom, absolutnie nie zamożne, wydaje mi się teraz bardzo "soft". Zycie religijne nie wymagało ode mnie tak wiele, choć czasem wydawało mi się, że wymagało (no i czasem faktycznie wymagało). Miałam wszystko pod nosem, kościół pod blokiem, dziesięć rodzajów mszy w zależności od "wrażliwości", dominikanie, jezuici, rodzina RM, wydawnictwa, wspólnoty, tylko przebierać 😉 (trochę upraszczam, przepraszam) Więc pocieszające, że choć czasem ktoś poczuje tak jak Robert, albo przejmie się losem Asii Bibi na fejsbuku i podziękuje za szczęście, które ma – bo ma. Pozdrawiam ciepło bardzo wszystkich! Asia (Karaczi)

    • PS. Zapomniałam o stanie wojennym z tymi strzelaninami w Polsce, ale jednak to był "stan wojenny" – coś wyjątkowego, a nie codzienność, i nie każdy miał chyba wtedy broń.
      A.

    • Ja też dziękuję Asi za "mocne" świadectwo. Mam nadzieję, że Marek też je odnajdzie i przeczyta. W końcu – znają się z Asią. Pozdrawiam! Ks. Jacek

  • "a jednak wewnętrznie rozbity, nieszczęśliwy, załamany, mający bardzo głębokie poczucie bezsensu życia i tego wszystkiego, co się w jego życiu dokonuje. " Tu się zgodzę. Straszne uczucie, nie widzieć sensu jutra… wtedy również nasze problemy wydają się większe, tragiczne, nierozwiązywalne. Tak się dzieje gdy z problemami zostajemy sami. Możemy tylko się domyślać jak czuli się ów trędowaci.

    " Bardzo wielu ludzi, których dotknęło trudne doświadczenie….inaczej spojrzeli na życie, " Tak samo mówi się, że dziecko "dorasta poprzez doświadczenia", a nie z wiekiem. Bez względu czy dziecko, nastolatek czy dorosły, doświadczenia życiowe zmieniają każdego wraz z poglądem na życie. Niestety czasem sprowadza nas na tę złą drogę.

    Jeśli spojrzeli na życie inaczej, to zapewne dopiero z czasem. Pan Jezus wymagał , tego od razu – poprzez zakaz rozgłaszania.

Archiwum wpisów

Ks. Jacek Jaśkowski

Witam serdecznie! Kłania się Ks. Jacek Jaśkowski. Nie jestem ani kimś ważnym, ani kimś znanym. Jestem księdzem, który po prostu chce rozmawiać. Codzienna kapłańska posługa pokazuje mi, że tematów do rozmów z księdzem jest coraz więcej i dzisiaj żaden ksiądz nie może od nich uciekać, ale – wprost przeciwnie – podejmować nowe wyzwania. To przekonanie skłoniło mnie do próby otwarcia tegoż bloga, chociaż okazji do rozmów na co dzień – w konfesjonale i poza nim – na szczęście nie brakuje. Myślę jednak, że ten blog będzie jeszcze jednym sposobem i przestrzenią nawiązania kontaktu z ludźmi dobrej woli, otwartymi na dialog.