Jak za dobrze – to też niedobrze…

J

Szczęść Boże! Moi Drodzy, w dniu dzisiejszym urodziny przeżywa Michał Różanowski, należący w swoim czasie do jednej z młodzieżowych Wspólnot. Niech Pan Mu udziela swoich darów, a On – niech się na nie otwiera. O to będę się dla Niego modlił.

A oto dzisiaj także będą miały miejsce dwie uroczystości pogrzebowe, w których chciałbym – i powinienem – wziąć udział, ale ponieważ odbędą się one w miejscach od siebie oddalonych, a w czasie zbliżonym, dlatego będę koncelebrował w Kodniu Mszę Świętą pogrzebową Pana Jana Golca – naprawdę niezwykłego Człowieka, mieszkającego właśnie w Kodniu, z którym od samego początku mojego wędrowania w Grupie 11 Pieszej Pielgrzymki Podlaskiej dzieliłem trud pątniczy.

Pan Jan zawsze fascynował mnie tym, że codziennie z pamięci śpiewał całe Godzinki o Niepokalanym Poczęciu Matki Bożej, ale był też otwarty zarówno na śpiew tradycyjny, jak i ten bardziej nowoczesny, wykonywany przez grupowy zespół. A tak w ogóle, to był człowiekiem o niezwykłej wręcz pokorze i dobroci – dla mnie, młodego wtedy pielgrzyma, był wielkim wsparciem.

Później podziwiałem Jego zaangażowanie w życie Parafii w Kodniu, a szczególnie Jego wielką pobożność. Dokąd Mu tylko siły pozwalały, to na swoim rowerku codziennie przyjeżdżał na Msze Święte. W ostatnim czasie nasiliła się choroba, tak że raczej spodziewaliśmy się, iż Pan zechce Go do siebie zabrać. Ale i tak – dał Mu Pan przeżyć wiele lat na tym świecie, bo aż dziewięćdziesiąt dwa, a w tym czasie: tak wiele dobra uczynić ludziom!

Niech Bogu będzie wielkie uwielbienie za niezwykłe życie Pana Jana! Niech na spotkanie – w progach Ojca Domu – wyjdzie po Niego litościwa Matka, Pani Kodeńska, której Pan Jan pozostał wierny do końca swoich dni i w której Oblicze przez tyle lat się wpatrywał.

A w Międzyrzecu Podlaskim odbędzie się pogrzeb świętej pamięci Pani Haliny Cholewa, Mamy mojego kursowego Kolegi, Księdza Wojciecha. Ponieważ nie dam rady dotrzeć na ten pogrzeb, to w najbliższych dniach odprawię Mszę Świętą za Zmarłą. Niech Pan będzie uwielbiony także w Jej życiu, które zaowocowało kapłańskim powołaniem dwóch Synów.

A teraz już zapraszam do pochylenia się nad Bożym słowem dzisiejszej liturgii. Oto słówko Księdza Marka na dziś:

https://www.youtube.com/c/CatholicSurgut

Co zatem konkretnie mówi dziś do mnie Pan? Z jakim osobistym przesłaniem zwraca się do mnie? Duchu Święty, podpowiedz…

Niech Was błogosławi Bóg Wszechmogący: Ojciec + i Syn, i Duch Święty. Amen

Gaudium et spes! Ks. Jacek

Środa 14 Tygodnia zwykłego, rok II,

Wspomnienie Bł. Marii Teresy Ledóchowskiej, Dziewicy,

6 lipca 2022.,

do czytań: Oz 10,1–3.7–8.12; Mt 10,1–7

CZYTANIE Z KSIĘGI PROROKA OZEASZA:

Izrael był jak dorodny krzew winny, przynoszący wiele owoców: lecz gdy owoc jego się mnożył, wzrastała liczba ołtarzy; im lepiej działo się w kraju, tym wspanialsze budowano stele. Ich serce jest obłudne, muszą pokutować! Pan ich ołtarze rozwali i stele powywraca. Powiedzą wtedy: „My nie mamy króla, bośmy się Pana nie bali, zresztą cóż nam król pomoże”.

Upadnie Samaria, a król jej jest niby piana na powierzchni wody. Zniszczone będą wyżyny Bet–Awen, grzech Izraela. Ciernie i osty wyrosną na ich ołtarzach. Wtedy powiedzą górom: „przykryjcie nas!”, a wzgórzom: „padnijcie na nas!”

Posiejcie sprawiedliwość, a zbierzecie miłość; karczujcie nowe ziemie! Nadszedł czas, by szukać Pana, aż przyjdzie, by sprawiedliwości was nauczyć.

SŁOWA EWANGELII WEDŁUG ŚWIĘTEGO MATEUSZA:

Jezus przywołał do siebie dwunastu swoich uczniów i udzielił im władzy nad duchami nieczystymi, aby je wypędzali i leczyli wszystkie choroby i wszelkie słabości.

A oto imiona dwunastu apostołów: pierwszy Szymon, zwany Piotrem, i brat jego Andrzej, potem Jakub, syn Zebedeusza, i brat jego Jan, Filip i Bartłomiej, Tomasz i celnik Mateusz, Jakub, syn Alfeusza, i Tadeusz, Szymon Gorliwy i Judasz Iskariota, ten, który Go zdradził.

Tych to Dwunastu wysłał Jezus, dając im następujące wskazania: „Nie idźcie do pogan i nie wstępujcie do żadnego miasta samarytańskiego. Idźcie raczej do owiec, które poginęły z domu Izraela. Idźcie i głoście: «Bliskie już jest królestwo niebieskie»”.

Czyż to wszystko, co słyszymy w pierwszym czytaniu, nie oddaje rzeczywistości, z którą mamy często do czynienia w życiu? Oto, kiedy człowiekowi zbyt dobrze się w życiu układa, to zaczyna kombinować, komplikować sobie życie, a w końcu także – odchodzić od Boga, lekceważyć Go coraz bardziej… Wyraźnie wybrzmiewa to w słowach: Izrael był jak dorodny krzew winny, przynoszący wiele owoców: lecz gdy owoc jego się mnożył, wzrastała liczba ołtarzy; im lepiej działo się w kraju, tym wspanialsze budowano stele.

Dlaczego tak właśnie się działo? A dlaczego tak dzieje się dzisiaj, ale i w niedawnej naszej historii mieliśmy do czynienia z tym zjawiskiem, że kiedy kraj nasz pozostawał w szponach systemu komunistycznego, uderzającego w wolność i godność człowieka, to nasze kościoły były pełne, a Polacy – narzekając na swoje uciemiężenie – tłumnie i żarliwie modlili się o odzyskanie wolności, o poszanowanie ludzkiej godności.

Kiedy jednak wolność przyszła – jak szybko miało się okazać, że kościoły w znacznej mierze opustoszały, a Bóg przestał być wielu potrzebny… Może nie jest jeszcze tak niepokojąco, jak na zachodzie Europy, ale widzimy odchodzenie ludzi od Boga, słabnięcie w wierze, rezygnację praktyk religijnych.

A na wspomnianym Zachodzie, gdzie ludziom od wielu już lat żyje się dostatnio, bogato i wygodnie – Bóg i Jego sprawy zeszły w ogóle na jakiś plan daleki. Bo w sumie… po co komu potrzebny Bóg, jeżeli człowiek sam sobie tak dobrze radzi, jest w życiu ustawiony, żyje w luksusie, nie wiedząc, co to głód i bieda… Po co w takiej sytuacji potrzebny Bóg człowiekowi, skoro człowiek sam sobie wystarcza?…

Ale chyba nawet nie trzeba rozpatrywać tego w kategoriach całego narodu, czy ludzkości. Czyż bowiem takie doświadczenie nie jest udziałem każdej i każdego z nas? Ja sam pamiętam jeszcze z czasów szkolnych, zwłaszcza licealnych, kiedy to jadąc rowerem na lekcje do swego liceum, prowadziłem z Panem naszym intensywny dialog, którego celem było przekonanie Pana naszego, aby pomógł mi przetrwać kolejny dzień bez klęski w ocenach, która niechybnie nastąpi, jeżeli tylko zostanę zapytany z tego, czy innego przedmiotu.

Bo znowu „nie miałem czasu” się przygotować… Chociaż naprawdę – bardzo chciałem! Naprawdę! Ale się nie dało, bo było takie spotkanie, bo było inne spotkanie, bo trafiło się to, trafiło się tamto… I – o dziwo – Pan nasz, w swojej niebywałej wyrozumiałości, bardzo szedł na te układy. Chociaż nie zawsze, a wtedy było groźnie, ale generalnie jakoś ostatecznie wyszedłem zwycięsko z czasów szkolnej edukacji.

Natomiast, co mocno pozostało mi w pamięci z tamtego czasu, to fakt, że te poranne rozmówki na rowerze z Panem naszym tak mnie absorbowały i angażowały, że w ogóle nie było problemu ze skupieniem. Ja naprawdę dokładnie wiedziałem, co chciałem Panu naszemu powiedzieć, zdania kleiły mi się w logiczną całość, świadomie dobierałem kolejne argumenty – i szło to wszystko bardzo łatwo, bardzo płynnie, w ogóle nie było problemu z jakimikolwiek rozproszeniami! Bo czułem bat nad głową, więc intensywnie przekonywałem Pana naszego, żeby mnie uratował.

O ile gorzej było już z podziękowaniem, w czasie powrotu do domu… Wtedy zupełnie nie dało się zebrać myśli, bo rozbiegały się one wszędzie, gdyż czuło się luz i ulgę!

I potem niejednokrotnie doświadczałem takich sytuacji, iż kiedy było trudno, ciężko i pod górę, a do tego dochodziło poczucie totalnej bezsilności i bezradności w obliczu różnych przeciwności, to modlitwa szła naprawdę dobrze, była bardzo intensywna – a w ogóle, to był czas na modlitwę, bo wiele innych rzeczy odłożyło się na bok, na później, żeby tylko się pomodlić.

Ale kiedy sprawy szły w miarę dobrze, jakoś tak wszystko się lepiej, czy gorzej, ale jakoś tam układało, wtedy nagle czasu na modlitwę zaczynało brakować, a jeśli się już znajdował, to też myśli rozbiegały się to w tę, to w tamtą stronę, ale najwięcej to myślało się, jak samemu rozwiązać różne sprawy, bo człowiekowi wydało się, że sam wszystko zrobi i sam wszystkiemu zaradzi.

A od tego to już tylko krok do tego, żeby zacząć Boga traktować jakoś wymijająco, lekceważyć Go, odsuwać na plan dalszy… I – tak trochę idąc po myśli dzisiejszego pierwszego czytania – zacząć wznosić ołtarzyki na swoją własną cześć… Może to nie jest tak do końca uświadomione, z pewnością nie jest to często chciane, ale samo – nawet podświadomie – rodzi się w człowieku przekonanie, że sam sobie poradzi, że sam sobie wystarczy. Bo przecież idzie mu tak dobrze.

W pierwszym czytaniu słyszymy, że Bóg postanowił wybudzić ludzi z tego fałszywego przekonania o samych sobie. Słyszymy: Ich serce jest obłudne, muszą pokutować! Pan ich ołtarze rozwali i stele powywraca. Ale też słyszymy – w ostatnim zdaniu – gorącą zachętę ze strony Boga: Posiejcie sprawiedliwość, a zbierzecie miłość; karczujcie nowe ziemie! Nadszedł czas, by szukać Pana, aż przyjdzie, by sprawiedliwości was nauczyć.

A w Ewangelii słyszymy o powołaniu dwunastu Apostołów. Poznajemy ich z imienia, po czym Jezus udziela im bardzo jasnych instrukcji, dotyczących ich działania: Nie idźcie do pogan i nie wstępujcie do żadnego miasta samarytańskiego. Idźcie raczej do owiec, które poginęły z domu Izraela. Idźcie i głoście: «Bliskie już jest królestwo niebieskie»

Właśnie Apostołowie to – z jednej strony – ludzie powołani do bardzo wyjątkowego zadania jako konkretni ludzie, wskazani z imienia, mający swoją osobistą historię i swoje talenty, swoje predyspozycje – a z drugiej strony: ludzie świadomi tego, że bez pomocy Jezusa niczego nie będą w stanie zrobić. Ich losy – chociażby te, opisane na kartach Nowego Testamentu – dobitnie pokazują, ile to byli w stanie zdziałać, kiedy liczyli tylko na siebie. Albo: za bardzo liczyli na siebie. I jak niejednego – w tym także tego pierwszego, Piotra – zgubiła nadmierna pewność siebie.

Dlatego najlepszym wyjściem z tego typu sytuacji i sposobem uniknięcia tego typu zagrożeń jest stałe, niezmienne, niezachwiane zaufanie do Boga – zarówno w sytuacjach trudnych, kiedy to odruchowo wręcz szukamy Bożej pomocy, jak i w sytuacjach radosnych, sytuacjach powodzenia, kiedy to może się nam wydawać, że sami sobie poradzimy, bez szczególnej pomocy Bożej. Zawsze i w każdych okolicznościach – zaufanie do Boga!

Tak, jak uczy nas tego swoją postawą Patronka dnia dzisiejszego, Błogosławiona Maria Teresa Ledóchowska.

Urodziła się ona w czasie Powstania Styczniowego, w dniu 29 kwietnia 1863 roku, w Loosdorf, w Austrii, dokąd jej rodzina wyemigrowała po Powstaniu Listopadowym. 12 maja 1874 roku, przyjęła Pierwszą Komunię Świętą, a 15 lipca 1878 roku – Sakrament Bierzmowania.

Od najmłodszych lat wykazywała wybitne uzdolnienia literackie, muzyczne i aktorskie. Mając pięć lat, napisała mały utwór dla domowników, a jako dziewięcioletnia dziewczynka układała wiersze. Rodzina każdy dzień kończyła wspólnym pacierzem, a w niedzielę uczestniczyła we Mszy Świętej. Matka naszej Patronki, jako osoba niezwykle czuła na niedolę bliźnich, a do tego bardzo towarzyska i pogodna, umiała wychować dzieci w karności i sumienności. Ojciec pogłębiał wiedzę dzieci, zapoznając je z historią malarstwa i sztuki, z historią Polski i ojczystą mową.

W roku 1873 rodzice stracili po raz drugi majątek na skutek bankructwa instytucji, której akcje wykupili – bo pierwszy raz dziadek stracił wszystko za udział w Powstaniu Listopadowym. W tej sytuacji, ojciec Marii Teresy sprzedał majątek w Loosdorf i wynajął mieszkanie w St. Polten. Tu dzieci uczęszczały do szkoły. Dokumentem z tych lat jest świadectwo szkolne Marii Teresy Ledóchowskiej, wystawione w 1875 roku, na którym widnieją same oceny bardzo dobre. Miała wówczas dwanaście lat.

Wielkim przeżyciem dla niej była wiadomość o uwięzieniu w Ostrowie Wielkopolskim jej stryja, arcybiskupa Mieczysława Ledóchowskiego. Posłała do więzienia napisany przez siebie wiersz ku jego czci. W dwa lata później, w roku 1875, witała go radośnie w Wiedniu, gdy jako kardynał zatrzymał się tam w drodze do Rzymu. I jemu to właśnie zadedykowała swoją pierwszą książkę. Było to sprawozdanie z podróży, jaką odbyła po Polsce ze swoim ojcem, gdy miała szesnaście lat.

W 1883 roku, Ledóchowscy przenieśli się na stałe z Austrii do Polski, a konkretnie – do Lipnicy Murowanej koło Bochni, gdzie ojciec wykupił mocno zaniedbany majątek. Powitał ich burmistrz miasta i ludność w strojach krakowskich – chlebem i solą. Maria ucieszyła się z powrotu do Polski. A miała wtedy dwadzieścia lat. Rychło jednak zaznała, jakie są kłopoty w prowadzeniu gospodarstwa. W porze zimowej chętnie zwiedzała pobliski Kraków i brała udział w towarzyskich zebraniach i zabawach. Wyróżniała się urodą i inteligencją, dlatego szybko zdobyła sobie wzięcie.

W zimie 1885 roku zachorowała na ospę i przez wiele tygodni leżała, walcząc o życie. Choroba zostawiła ślady na jej twarzy. Organizm był osłabiony, bowiem sześć lat wcześniej przebyła ciężki tyfus. I to właśnie ta choroba uczyniła ją dojrzałą duchowo. Poznała marność życia doczesnego i rozkoszy świata. Zrodziło się w niej postanowienie oddania się na służbę Panu Bogu, jeśli tylko dojdzie do zdrowia. Na ospę zachorował także jej ojciec, wskutek czego – opatrzony Świętymi Sakramentami – niedługo zmarł. Pochowany został w Lipnicy. Maria Teresa, sama osłabiona po ciężkiej chorobie, nie była zdolna do prowadzenia majątku.

W wyniku starań rodziny, cesarz Franciszek Józef I mianował ją damą dworu wielkich książąt toskańskich w Salzburgu. Żyjąc na dworze, Maria Teresa nie zaprzestała prowadzenia życia przepełnionego wewnętrznym skupieniem. W 1886 roku po raz pierwszy zetknęła się z zakonnicami, które przybyły na dwór arcyksiężnej po datki na misje. Wtedy też po raz pierwszy spotkała się z ideą misyjną Kościoła.

A w tym właśnie czasie kardynał Karol Marcial Lavigerie, arcybiskup Algieru, rozwijał ożywioną akcję na rzecz Afryki. Pewnego dnia Maria Teresa dostała do ręki broszurę kardynała, gdzie przeczytała słowa: „Komu Bóg dał talent pisarski, niechaj go użyje na korzyść tej sprawy, ponad którą nie ma świętszej!” To było dla niej światłem z nieba. Znalazła cel swojego życia! Postanowiła skończyć z pisaniem dramatów dworskich, a wszystkie swoje siły poświęcić dla misji afrykańskich. W tej sprawie napisała też do stryja, kardynała Ledóchowskiego, który pochwalił jej postanowienie.

Jej pierwszym krokiem w ramach tejże działalności było napisanie dramatuZaida Murzynka”, wystawionego następnie w teatrze salzburskim i w innych miastach. Ponieważ obowiązki damy dworu zabierały jej zbyt wiele cennego czasu, zwolniła się z nich. Stanęła na czele komitetów antyniewolniczych. Te jednak rychło ją zwolniły, gdyż chciała, aby były to komitety katolickie, a nie międzywyznaniowe.

W 1890 roku, Maria zamieszkała w pokoiku przy domu starców u sióstr szarytek. Zerwała stosunki towarzyskie i oddała się wyłącznie sprawie Afryki. W tymże samym 1890 roku, na własną rękę, zaczęła wydawać „Echo z Afryki”. Nawiązała kontakt korespondencyjny z misjonarzami. Wkrótce korespondencja rozrosła się tak bardzo, że musiała zaangażować sekretarkę i ekspedientkę. Jednak widząc, że dzieło dalej się rozbudowuje, w jednym z numerów „Echa” z roku 1893 zamieściła apel o pomoc.

Z pomocą jednego z ojców jezuitów, opracowała statut Sodalicji Świętego Piotra Klawera. W dniu 29 kwietnia 1894 roku, w swoje trzydzieste pierwsze urodziny, przedstawiła go na prywatnej audiencji Papieżowi Leonowi XIII do zatwierdzenia. Papież dzieło pochwalił i udzielił mu swojego błogosławieństwa. Siedzibą Sodalicji były początkowo dwa pokoje przy kościele Świętej Trójcy w Salzburgu. Tam też założyła muzeum afrykańskie.

Od roku 1892, „Echo z Afryki” wychodziło także w języku polskim. Administrację pisma Maria Teresa umieściła przy klasztorze sióstr urszulanek, gdzie zakonnicą była wtedy jej młodsza siostra, Urszula. W 1894 roku, Maria Teresa miała już własną drukarnię. Od 1911 roku „Echo” zaczęło wychodzić w dwunastu językach. Ponadto, drukowano broszury misyjne, kalendarze, odezwy, a potem katechizmy i książeczki religijne w językach Afryki.

W dniu 9 września 1896 roku, Maria Teresa złożyła śluby zakonne na ręce kardynała Hellera, biskupa Salzburga. W 1897 roku, kardynał zatwierdził konstytucję przez nią ułożoną dla tegoż zgromadzenia zakonnego. W tym też samym roku, Maria Teresa założyła w Salzburgu drukarnię misyjną. W roku 1899, Święta Kongregacja Rozkrzewiania Wiary, na której czele stał kardynał Ledóchowski, wydała pismo pochwalne, a w roku 1899 ta sama Kongregacja przyjęła Sodalicję pod swoją bezpośrednią jurysdykcję. 10 czerwca 1904 roku, Święty Papież Pius X, osobnym dokumentem pochwalił dzieło, a w roku 1910 Stolica Apostolska udzieliła mu definitywnej aprobaty.

W roku 1904 Maria Ledóchowska przeniosła swoją stałą siedzibę do Rzymu. W cztery lata potem udała się osobiście do Polski, aby szerzyć tam ideę misyjną. Na wiadomość o powstaniu Polski niepodległej w roku 1918, Maria Teresa poleciła zatknąć polskie sztandary na domach swego zgromadzenia. W roku 1920, wysłała zapomogę do Polski. Pod koniec jej życia, Echo z Afryki” miało już około stu tysięcy egzemplarzy nakładu. W roku 1901, Maria Teresa założyła przy domu głównym Sodalicji w Rzymie międzynarodowy nowicjat. Także i biura Sodalicji były rozsiane niemal po wszystkich krajach Europy. Przy każdej filii założono muzeum Afryki. Nadto, nasza Patronka wyjeżdżała do wielu różnych miejsc z wykładami i odczytami o misjach w Afryce.

Zmarła 6 lipca 1922 roku, w obecności swoich duchowych córek. 10 lipca złożono jej ciało na głównym cmentarzu rzymskim przy Bazylice Świętego Wawrzyńca. Proces beatyfikacyjny rozpoczęto w roku 1945. Papież Paweł VI, w świętym roku jubileuszowym, w niedzielę misyjną, dnia 19 października 1975, wyniósł ją do chwały ołtarzy. Ciało Błogosławionej, od roku 1934, znajduje się w domu generalnym Sodalicji.

W czasie Soboru Watykańskiego II, biskupi Afryki licznie nawiedzali grób tej, która całe swoje życie i wszystkie swoje siły poświęciła dla ich ojczystej ziemi. W nagrodę za bezgraniczne oddanie się sprawom Afryki, Maria Teresa zdobyła zaszczytny przydomek Matki Afryki. Jest patronką dzieł misyjnych w Polsce.

W swoim apostolskim piśmie, Papież Paweł VI tak pisał o Błogosławionej Marii Teresie: „Apostolskie zadania, wyznaczone przez Chrystusa, stało się natchnieniem całego życia czcigodnej Marii Teresy Ledóchowskiej, tak że dała wspaniały przykład współdziałania kobiet w misyjnym dziele Kościoła.

Chrystus wzbudził w niej pragnienie służenia Mu sercem niepodzielnym. On odkupił i uświęcił ludzi przez swoje posłuszeństwo, posunięte aż do śmierci krzyżowej. On powołał Marię Teresę, aby z miłości ku Niemu służyła Mu w Jego braciach, zwłaszcza tych najbardziej opuszczonych i nieszczęśliwych – niewolnikach z Afryki. Maria Teresa usłyszała Boże wezwanie i całkowicie posłuszna woli Boga, porwana miłością ku Niemu, wielkodusznie i wytrwale poszła za tym powołaniem.

Maria Teresa wyprzedziła czasy, w których żyła, tak bardzo nie sprzyjające apostolstwu kobiet. Musiała przezwyciężyć wiele przeszkód i uprzedzeń, aby móc się oddać apostolstwu i pracy redaktorskiej i wydawniczej. Przewędrowała całą Europę, szerząc wszędzie apostolstwo misyjne, wydając różnojęzyczne czasopisma, zakładając wydawnictwa. Bóg błogosławił dziełu, które rozrastało się i umacniało: założoną przez siebie Sodalicją Świętego Piotra Klawera kierowała roztropnie i z wielką miłością, dzięki której odczuwało się tym bardziej Bożą bliskość.

Tajemnica miłości dopełniła się w śmierci Marii Teresy […]. Katolicy z Afryki opłakiwali odejście swej matki – jak ją nazywali – ale przez działalność założonego przez nią Instytutu, żyjącego jej duchem, nie przestają i dzisiaj doświadczać wielkości i siły tej miłości, która nią owładnęła. Ale nie tylko ludy Afryki pamiętają i podziwiają Marię Teresę, lecz i cały Kościół, bo znamienny przykład jej życia jest dobrem nie tylko jednego kontynentu. W jej życiu Bóg ukazał Kościołowi, a także wszystkim ludziom dobrej woli, czego może dokonać miłość jednego człowieka, który całkowicie oddał się Bogu, a przez Niego i całej cierpiącej ludzkości.” Tyle Święty Papież Paweł VI.

Wpatrzeni w świetlany przykład jej świętości, a jednocześnie zasłuchani w Boże słowo dzisiejszej liturgii, raz jeszcze zapytajmy samych siebie, czy stać nas na pełne zaufanie do Boga – bez względu na to, w jakiej sytuacji – także: w jakim nastroju – w danej chwili się znajdujemy?…

Dodaj komentarz

Archiwum wpisów

Ks. Jacek Jaśkowski

Witam serdecznie! Kłania się Ks. Jacek Jaśkowski. Nie jestem ani kimś ważnym, ani kimś znanym. Jestem księdzem, który po prostu chce rozmawiać. Codzienna kapłańska posługa pokazuje mi, że tematów do rozmów z księdzem jest coraz więcej i dzisiaj żaden ksiądz nie może od nich uciekać, ale – wprost przeciwnie – podejmować nowe wyzwania. To przekonanie skłoniło mnie do próby otwarcia tegoż bloga, chociaż okazji do rozmów na co dzień – w konfesjonale i poza nim – na szczęście nie brakuje. Myślę jednak, że ten blog będzie jeszcze jednym sposobem i przestrzenią nawiązania kontaktu z ludźmi dobrej woli, otwartymi na dialog.