Staliśmy się jakby śmieciem…

S

Szczęść Boże! Moi Drodzy, w dniu dzisiejszym imieniny przeżywają:

Biskup Grzegorz Suchodolski – Biskup Pomocniczy Diecezji siedleckiej;

Ksiądz Grzegorz Bindziuk, z którym miałem przyjemność współpracować kiedyś w Parafii w Trąbkach;

Ksiądz Grzegorz Bielak – Wikariusz w mojej Parafii rodzinnej, Kapłan naprawdę bardzo gorliwy i pobożny, wykorzystujący swoje rozliczne talenty dla dobra Wiernych, szczególnie Młodzieży.

Życzę drogim Solenizantom, aby jak najwięcej wzoru czerpali z postawy swego Patrona.

Rocznicę ślubu natomiast przeżywają dzisiaj Państwo Anna i Tomasz Marczewscy, do niedawna: nasi Gospodarze w Szklarskiej Porębie. Niech Im Pan we wszystkim błogosławi, niech czyni piękniejszym z dnia na dzień przeżywanie małżeńskiej i rodzicielskiej codzienności!

Ze swej strony, Wszystkich dzisiaj świętujących zapewniam o modlitwie.

A u nas dzisiaj – dzień spokojniejszy. Rano Msza Święta z podjęciem postanowień rekolekcyjnych i godzinna Adoracja Najświętszego Sakramentu w ciszy, a w ciągu dnia – spacer moim ulubionym szlakiem w górach, zakupy w Szklarskiej i spotkanie przy grillu.

Cały czas pamiętamy o Was w modlitwie! Wy pamiętajcie o nas! I o pierwszej sobocie miesiąca, którą dzisiaj mamy.

Tymczasem, zapraszam do pochylenia się nad Bożym słowem dzisiejszej liturgii. Oto słówko Księdza Marka na dziś:

https://www.youtube.com/c/CatholicSurgut

Zatem, co mówi do mnie Pan? Z jakim przesłaniem zwraca się do mnie osobiście? Duchu Święty, tchnij!

Niech Was błogosławi Bóg Wszechmogący: Ojciec + i Syn, i Duch Święty. Amen

Gaudium et spes! Ks. Jacek

Sobota 22 Tygodnia zwykłego, rok II,

Wspomnienie Św. Grzegorza Wielkiego,

Papieża i Doktora Kościoła,

3 września 2022.,

do czytań: 1 Kor 4,6–15; Łk 6,1–5

CZYTANIE Z PIERWSZEGO LISTU ŚWIĘTEGO PAWŁA APOSTOŁA DO KORYNTIAN:

Miałem na myśli, bracia, mnie samego i Apollosa ze względu na was, abyście mogli zrozumieć, że nie wolno wykraczać ponad to, co zostało napisane, i niech nikt w swej pysze nie wynosi się nad drugiego. Któż będzie cię wyróżniał? Cóż masz, czego byś nie otrzymał? A jeśliś otrzymał, to czemu się chełpisz, tak jakbyś nie otrzymał. Tak więc już jesteście nasyceni, już opływacie w bogactwa. Zaczęliście królować bez nas! Otóż tak! Nawet trzeba, żebyście królowali, byśmy mogli współkrólować z wami.

Wydaje mi się bowiem, że Bóg nas, apostołów, wyznaczył jako ostatnich, jakby na śmierć skazanych. Staliśmy się bowiem widowiskiem światu, aniołom i ludziom; my głupi dla Chrystusa, wy mądrzy w Chrystusie, my niemocni, wy mocni; wy doznajecie szacunku, a my wzgardy. Aż do tej chwili łakniemy i cierpimy pragnienie, brak nam odzieży, jesteśmy policzkowani i skazani na tułaczkę, i utrudzeni pracą rąk własnych. Błogosławimy, gdy nam złorzeczą, znosimy, gdy nas prześladują; dobrym słowem odpowiadamy, gdy nas spotwarzają. Staliśmy się jakby śmieciem tego świata i odrazą dla wszystkich aż do tej chwili.

Nie piszę tego, żeby was zawstydzić, lecz aby was napomnieć, jako moje najdroższe dzieci. Choćbyście mieli bowiem dziesiątki tysięcy wychowawców w Chrystusie, nie macie wielu ojców; ja to właśnie przez Ewangelię zrodziłem was w Chrystusie Jezusie.

SŁOWA EWANGELII WEDŁUG ŚWIĘTEGO ŁUKASZA:

W pewien szabat Jezus przechodził wśród zbóż, a uczniowie zrywali kłosy i wykruszając je rękami, jedli.

Na to niektórzy z faryzeuszów mówili: „Czemu czynicie to, czego nie wolno czynić w szabat?”.

Wtedy Jezus rzekł im w odpowiedzi: „Nawet tegoście nie czytali, co uczynił Dawid, gdy był głodny on i jego ludzie? Jak wszedł do domu Bożego i wziąwszy chleby pokładne, sam jadł i dał swoim ludziom? Chociaż samym tylko kapłanom wolno je spożywać”.

I dodał: „Syn Człowieczy jest panem szabatu”.

Trzeba przyznać, że dość przejmująco brzmią słowa Apostoła Pawła, skierowane dzisiaj do wiernych Koryntu: Wydaje mi się bowiem, że Bóg nas, apostołów, wyznaczył jako ostatnich, jakby na śmierć skazanych. Staliśmy się bowiem widowiskiem światu, aniołom i ludziom; my głupi dla Chrystusa, wy mądrzy w Chrystusie, my niemocni, wy mocni; wy doznajecie szacunku, a my wzgardy. Aż do tej chwili łakniemy i cierpimy pragnienie, brak nam odzieży, jesteśmy policzkowani i skazani na tułaczkę, i utrudzeni pracą rąk własnych. Błogosławimy, gdy nam złorzeczą, znosimy, gdy nas prześladują; dobrym słowem odpowiadamy, gdy nas spotwarzają. Staliśmy się jakby śmieciem tego świata i odrazą dla wszystkich aż do tej chwili.

Zdecydowałem się na przywołanie dość długiego cytatu, bo cała ta wypowiedź jest wewnętrznie spójna i trudno z niej cokolwiek wyłączyć. W każdym bowiem kolejnym zdaniu, wynikającym logicznie z poprzedniego, pojawia się ten jeden i jednoznaczny przekaz, że Apostołowie swoje życie poświęcili w całości dobru swoich uczniów, czyli – tym samym – dobru Kościoła. Nawet można powiedzieć, że postawili dobro swoich podopiecznych – swoich duchowych dzieci – wyżej, niż własne dobro.

Usunęli się na bok, odeszli w cień, stali się wręcz «widowiskiem dla świata» – ze swoim nauczaniem, ze swoim zaangażowaniem – i w oczach tego świata stali się głupimi, odrzuconymi, musieli znieść tyle przeciwności, upokorzeń, cierpień, prześladowań…

Ale oni na wszystko się zgodzili i wszystko wzięli na siebie, oby tylko ich uczniowie weszli na drogę wiary, a ostatecznie – osiągnęli zbawienie. Apostołowie poświęcili całych siebie, nie zostawili dla siebie nawet odrobiny własnej chwały i własnej pozycji; zeszli całkowicie na drugi plan – oby tylko ich duchowym dzieciom niczego nie zabrakło na odcinku ducha.

Drastycznie wręcz brzmią słowa, że stali się śmieciem dla świata i odrazą. Chciałoby się zapytać: Dlaczego aż tak? Czy nie są to jakieś słowa na wyrost? Czyż to nie przesada? To dobrze, że starali się o duchowe dobro swoich uczniów i o ich zbawienie, ale dlaczego zgodzili się na takie uniżenie – a nawet wręcz: poniżenie – by ten cel osiągnąć? Czy to naprawdę było konieczne?…

Odpowiedź znajdujemy w ostatnich zdaniach dzisiejszego czytania: Nie piszę tego, żeby was zawstydzić, lecz aby was napomnieć, jako moje najdroższe dzieci. Choćbyście mieli bowiem dziesiątki tysięcy wychowawców w Chrystusie, nie macie wielu ojców; ja to właśnie przez Ewangelię zrodziłem was w Chrystusie Jezusie. Otóż, właśnie!

W taki sposób Paweł wyrażał swoją ojcowską troskę o swoje duchowe dzieci. Nie jest to zapewne czymś dla nas dziwnym lub niezrozumiałym, bo zdajemy sobie sprawę z tego, że każdy rodzic wszystko dosłownie odda i całego siebie poświęci, aby jego dziecku niczego nie brakowało i by nie doświadczało jakiejkolwiek niedogodności w życiu.

I już nawet pomijając przypadki – wcale ostatnio nie takie rzadkie – przesadnego dogadzania dzieciom przez rodziców i rozpieszczania ich poprzez to, że wszystko im się „pod nos” podstawia, przy jednoczesnym zwolnieniu ich praktycznie z jakichkolwiek obowiązków czy zaangażowania w tworzenie wspólnego dobra, to misja rodzicielska ma wpisane w swą naturę stałe poświęcanie i ofiarowanie życia rodziców dla dobra swych dzieci.

Można chyba nawet powiedzieć, że rodzic uwiarygadnia się przez swoje poświecenie dla dziecka. Gdyby go bowiem nie było stać na żadne poświęcenie i nic nie potrafiłby – nie zechciałby – z siebie ofiarować, to cóż to za rodzic? I cóż to za miłość?

Paweł, w imieniu Apostołów, zaświadcza, że wszyscy oni oddali naprawdę wszystko dla dobra swoich duchowych dzieci – i dla dobra Kościoła. Niczego nie zostawili dla siebie! Jeszcze raz przywołajmy to stwierdzenie, że stali się jakby śmieciem tego świata i odrazą dla wszystkich.

Z pewnością, można w tym stwierdzeniu – i we wszystkich poprzednich, mówiących o znacznie niższej pozycji Apostołów w stosunku pozycji ich uczniów – dopatrzeć się odcienia ironicznego. Może bowiem chciał Paweł w ten sposób wyraźnie pokazać diametralną różnicę, jaka istnieje pomiędzy tym, co Boskie, a tym, co ludzkie; pomiędzy zabiegami o wieczne zbawienie uczniów, a ich wdzięcznością czy ich nastawieniem do swoich duchowych przewodników. Bo na tej linii także bywa bardzo różnie. Nie tylko wówczas bywało, ale i dzisiaj bywa różnie.

Ze swej strony, muszę powiedzieć, że rozumiem Apostoła Pawła, bo czasami też tak się czuję – jakby jakimś śmieciem, odstawionym na boczny tor. Tak, wiem, że są to bardzo ostre stwierdzenia. Ale może czas najwyższy, żeby o pewnych sprawach zacząć mówić bez ogródek.

Bo jeżeli – na przykład – organizuję wyjazd na kajaki lub do Szklarskiej Poręby i odpowiednio wcześniej zbieram zgłoszenia, żeby po raz kolejny nie zostać „na lodzie” i naszych Gospodarzy w takiej sytuacji nie postawić, i zgłaszają się młodzi Ludzie zapewniając, że bardzo chcą pojechać, i już skonsultowali to ze swoimi Rodzicami, a nagle na kilka dni przed wyjazdem od kilkorga z nich dowiaduję się, że ich Rodzice akurat w tym czasie zarządzili wyjazd rodzinny nad morze, to naprawdę nie wiem, co o tym myśleć.

Często wygląda to tak, że sam młody Człowiek chętnie pojechałby ze mną, ale nie przeciwstawi się Rodzicom. Zresztą, ja też tego nie chcę. Wiem, że znalazł się między „młotem a kowadłem”. Na pytanie, czy przypomniał Rodzicom, że ustalił ze mną wyjazd, zwykle słyszę, że tak, ale Rodzice tak postanowili – i kropka.

Zastanawiam się wtedy, co tacy Rodzice chcą w ten sposób osiągnąć i jakich postaw uczą swoich Dzieci? Jak też traktują Księdza? Ale to przecież nie musi być ksiądz, to może być każdy inny, kto organizuje tego typu wyjazdy i wie, z jakimi trudnościami się to wiąże i z jaką odpowiedzialnością za dane słowo, bo przecież rezerwowane są noclegi, kajaki, miejsca w autach na drogę dojazdową i powrotną. I jak ja mam się czuć w takiej sytuacji? Czy właśnie nie jak ten śmieć?

A najbardziej zastanawia w tym wszystkim fakt, że mówię tutaj o Rodzinach naprawdę wierzących, zaangażowanych nieraz w Domowy Kościół, które z różnymi Księżmi „pod rękę” się niemal prowadzają. I co ja mam w takiej sytuacji robić? Przecież jeżeli głośno zaprotestuję, to usłyszę, że uderzam w rodzinę, szkodzę rodzinie, czyż nie?

A co powiedzieć o sytuacji, w której staram się naprawdę dużo troski i serca okazywać Młodzieży, organizując spotkania w ciągu roku czy wyjazdy w czasie wolnym, a duża część tej Młodzieży w ogóle nawet nie odpisze na smsa, w którym informuję o wyjeździe, albo zapraszam na spotkanie, inni znowu grymaszą i raz obiecują, że przyjdą, a za chwilę, że nie przyjdą, albo obiecują obecność, a nie przyjdą – i ani słowa wyjaśnienia. Nieraz dają wręcz odczuć, że robią mi ogromną łaskę, kiedy przyjdą na spotkanie, albo pojadą na wyjazd.

Albo cóż powiedzieć o sytuacji, w której naprawdę staram się budować dobre relacje z wieloma różnymi Osobami, naprawdę pilnując, aby chociażby wysłać im smsa, albo zadzwonić w dniu imienin, a z ich strony nawet sygnału nie ma w dniu moich imienin. Proszę mnie dobrze zrozumieć – ja się bez tego obejdę, bo od tego ani mi nie „przybędzie”, ani nie „ubędzie”, ale to pokazuje, że nasze rzekomo dobre relacje dla tych ludzi tak naprawdę nic nie znaczą. Pewnie gdybym dostał jakiś wysoki urząd w Kościele, to przyjaciół by przybyło, ale właśnie dlatego dziękuję Bogu, że takowego nie posiadam.

Ja wiem, moi Drodzy, że to, co tu piszę, wygląda na takie użalanie się i utyskiwanie. Naprawdę, nie o to mi chodzi. Zależy mi na tym, co robię i na ludziach, których Pan mi na mojej kapłańskiej drodze postawił. Tylko czasami szczerze zastanawiam się, czy dobrze robię to, co robię. Czy nie powinienem jednak zachować większego dystansu i nie „napraszać się” mojej Młodzieży, albo ich Rodzicom?

Bo też nie zawsze rozumiem – jak już wspomniałem – stanowisko owych Rodziców, kiedy chociażby wracamy z jakiegoś wyjazdu, Rodzice przyjeżdżają po swoje Pociechy, zabierają je bez słowa i żadnego: „Dziękuję”, albo zainteresowania, jak Dziecko zachowywało się na wyjeździe – nawet w formie żartobliwej, tak na luzie… Po prostu, pakują swoje Pociechy i ich bagaże do samochodu – i odjeżdżają. I teraz nie wiem, czy obrazili się na mnie, że ich Dziecko tyle czasu było ze mną, a nie z nimi?… Już sam nie wiem…

Podkreślę jeszcze raz: nie chcę narzekać, ale stawiam sobie co i raz pytanie, czy dobre jest to, co robię? Czy to na pewno wyjdzie mojej Młodzieży na korzyść, czy może spowoduje, że i Oni, i ich Rodzice, będą każdego kolejnego Księdza, czy Wychowawcę, traktowali na zasadzie: „Murzyn swoje zrobił – Murzyn może odejść”… To są te momenty, w których – tak, jak dziś Paweł Apostoł – czuję się takim śmieciem, odstawionym na ubocze. Można tu jeszcze wymienić parę innych sytuacji, z innych zakresów, ale może już nie dzisiaj…

Natomiast bardzo osobiście nie chciałbym jednak, aby te sytuacje zmieniły kierunek mojej kapłańskiej posługi. Dlatego dużym wsparciem są dla mnie słowa dzisiejszej Ewangelii, w której bardzo mocno wybrzmiewa troska Jezusa o uczniów – taka zwyczajna, szczera troska o to, żeby mogli coś zjeść, kiedy byli głodni… Nawet, jeżeli – według faryzeuszów – naruszają szabat. Ten, który jest Panem szabatu, pozwolił im na to.

Wierzę, że także On zatroszczy się o dobro i owoce mojej kapłańskiej posługi – i posługi tych wszystkich, którym naprawdę zależy na tym, co robią, a którzy też często nie usłyszą dobrego słowa, a co najwyżej jakieś pretensje. Którzy też często czują się jak te śmieci, odstawione na ubocze.

Myślę, że to nie jest doświadczeniem tylko moim, czy tylko osób, pełniących podobną do mojej posługę. Jestem przekonany, że tak czuje się nieraz każda i każdy z nas, kiedy okazując innym miłość i serce, doświadcza niewdzięczności, lekceważenia, a może nawet wyśmiania, a może nawet tego, że ci, dla których się poświęca, w ogóle nie zauważają tego poświęcenia.

Niech dla nich wszystkich będą wsparciem słowa Pawła z dzisiejszego pierwszego czytania, w których stwierdza on, że doświadczył na sobie takiej sytuacji, ale pomimo tego – widzi sens dalszej swojej posługi w tym kształcie, w jakim ją pełnił. Niech takim wsparciem będzie dla nas postawa Jezusa, który naprawdę dostrzega wszelkie potrzeby swoich uczniów i każdej z nich zaradzi – w każdej sytuacji spieszy z pomocą.

I niech takim cennym wsparciem będzie dla nas przykład postawy dzisiejszego Patrona, który także z podobnymi dylematami mierzył się w czasie swojej posługi.

A mówimy tu o Świętym Papieżu Grzegorzu Wielkim. Co o nim wiemy?

Urodził się w 540 roku w Rzymie, w rodzinie patrycjuszów. Jego rodzice są kanonizowanymi Świętymi Kościoła. Młodość spędził w domu rodzinnym, piastując w tym czasie różne urzędy cywilne, aż doszedł do stanowiska prefekta – namiestnika Rzymu! Rzym pozostawał wówczas pod władzą cesarstwa wschodniego.

Po czterech latach mądrych i szczęśliwych rządów, w 575 roku niespodziewanie opuścił tak eksponowane stanowisko i wstąpił do zakonu benedyktynów. Własny dom rodzinny zamienił na klasztor dla dwunastu towarzyszy. Ten czyn zaskoczył wszystkich – oto pan Rzymu został ubogim mnichem! Dysponując ogromnym majątkiem, założył jeszcze sześć innych klasztorów w swoich dobrach na Sycylii.

W roku 577, Papież Benedykt I mianował Grzegorza diakonem Kościoła rzymskiego, a w roku 579 Papież Pelagiusz II uczynił go swoim apokryzariuszem, czyli przedstawicielem na dworze cesarza wschodnio – rzymskiego. Grzegorz udał się więc w stroju mnicha wraz z kilkoma towarzyszami do Konstantynopola, gdzie spędził siedem lat. Wykazał tam duże umiejętności dyplomatyczne. A przy okazji nauczył się także języka greckiego.

Doceniając wielką mądrość i roztropność Grzegorza, Papież Pelagiusz II wezwał go z powrotem do Rzymu, by mu pomagał bezpośrednio w zarządzaniu Kościołem i służył radą. Miał jednocześnie Grzegorz pełnić obowiązki osobistego sekretarza Papieża. Od roku 585 był także opatem klasztoru. Jednak, kiedy 7 lutego 590 roku zmarł Pelagiusz II, na jego miejsce lud, senat i kler rzymski jednogłośnie – przez aklamację – wybrali właśnie Grzegorza. Ten w swojej pokorze wymawiał się. Napisał nawet do cesarza i do swoich przyjaciół w Konstantynopolu, by nie zatwierdzano jego wyboru. Stało się jednak inaczej.

3 października 590 roku odbyła się jego konsekracja na biskupa. Przedtem przyjął święcenia kapłańskie. Ale oto w tymże samym 590 roku nawiedziła Rzym jedna z najcięższych w historii tegoż miasta zaraza. Grzegorz zarządził procesję pokutną dla odwrócenia klęski. Wyznaczył siedem kościołów, w których miały gromadzić się na modlitwie poszczególne stany. Z tych kościołów wyruszyły procesje do Bazyliki Matki Bożej Większej, gdzie Papież – elekt wygłosił wielkie przemówienie o modlitwie i pokucie.

Podczas procesji, nad mauzoleum Hadriana Grzegorz zobaczył anioła chowającego wyciągnięty, skrwawiony miecz. Wizję tę zrozumiano jako koniec plagi. Została ona utrwalona: do dnia dzisiejszego nad tym mauzoleum Hadriana, zwanym Zamkiem Świętego Anioła, dominuje ogromny posąg anioła ze wzniesionym mieczem.

Pontyfikat Grzegorza trwał piętnaście lat. Zaraz na początku swoich rządów nadał sobie pokorny tytuł, który równocześnie miał być programem jego pontyfikatu: servus servorum Dei” – „sługa sług Bożych”. Do ówczesnych patriarchów Konstantynopola, Antiochii, Jerozolimy i Aleksandrii skierował wysłanników z zawiadomieniem o swoim wyborze w słowach pełnych pokory i przyjaźni, czym pozyskał sobie ich miłość.

Jako dobry Pasterz Kościoła, codziennie głosił słowo Boże. Usunął z kurii papieskiej niegodnych urzędników, a z diecezji i parafii – niegodnych biskupów i proboszczów. Otaczał opieką ubogich. Wielką troską otoczył rzymskie kościoły i diecezje Włoch. Dla lepszej kontroli i orientacji wyznaczył wśród biskupów osobnego wizytatora. Był stanowczy wobec nadużyć.

Pozyskał dla Kościoła królową Longobardów, nie dopuścił do oddzielenia się od Rzymu biskupów z północnej Afryki, nawiązał także łączność dyplomatyczną z władcami Galii. Do Anglii wysłał benedyktyna, Świętego Augustyna, wraz z czterdziestoma towarzyszami. Misja ta zakończyła się sukcesem: w samą uroczystość Zesłania Ducha Świętego roku 597 tamtejszy król przyjął Chrzest.

O wiele gorzej układały się stosunki Rzymu z Konstantynopolem. Chociaż Papież utrzymywał z cesarstwem jak najlepsze relacje, patriarchowie uważali się za równorzędnych papieżom, a nawet za wyższych od nich właśnie dlatego, że byli biskupami w stolicy cesarzy. W tym właśnie czasie patriarcha Konstantynopola nadał sobie nawet tytuł „ekumenicznego”, czyli powszechnego. Przeciwko temu Grzegorz zaprotestował i nigdy tego tytułu nie uznał, uważając, że należy się on wyłącznie biskupom rzymskim.

Nie mniej owocną działalność rozwinął Papież Grzegorz na polu administracji kościelnej: uzdrowił finanse papieskie, zagospodarował majątki, które służyły na utrzymanie dworu papieskiego. W równym stopniu zasłużył się na polu liturgii, wprowadzając istotne reformy, czego wyrazem – między innymi – jest piękny i dostojny śpiew gregoriański. Nadto, ujednolicił i upowszechnił obrządek rzymski. Dotąd bowiem każdy kraj, a nawet diecezja, miały swój ryt, co wprowadzało wiele zamieszania.

Od pontyfikatu Grzegorza pochodzi zwyczaj odprawiania trzydziestu Mszy Świętych za zmarłych, zwanych „gregoriańskimi”. Kiedy bowiem Papież był jeszcze opatem benedyktynów w Rzymie, zmarł pewien mnich, przy którym znaleziono pieniądze. W owych czasach było to uważane za wielkie przestępstwo w zakonie. Grzegorz nakazał dla przestrogi innych pogrzebać ciało owego zakonnika poza klasztorem, w miejscu niepoświęconym.

Pełen jednak troski o jego duszę, nakazał odprawić trzydzieści Mszy Świętych dzień po dniu. Kiedy została odprawiona ostatnia z nich, zakonnik ów miał się pokazać opatowi i podziękować mu, oświadczając, że te Msze Święte skróciły mu znacznie czas czyśćca. Odtąd przyjął się zwyczaj odprawiania w intencji zmarłych tak zwanych „gregorianek”.

Przy bardzo licznych i absorbujących zajęciach publicznych, Grzegorz także pisał. Zostawił po sobie bogatą spuściznę literacką, obejmującą – poza innymi dziełami – osiemset pięćdziesiąt homilii i listów. Po bardzo pracowitym życiu, Papież Grzegorz zmarł 12 marca 604 roku. Średniowiecze przyznało mu przydomek Wielki. Należy do czterech wielkich Doktorów Kościoła Zachodniego.

A oto jak w jednej z homilii mówił o swojej własnej papieskiej posłudze: „Jakże surowo brzmią dla mnie słowa, które wypowiadam. Takim mówieniem siebie samego ranię, albowiem nie głoszę, jak należy, ani też – choć głoszę, jak umiem – życie nie idzie za słowami. Nie przeczę – winien jestem. Widzę moją ospałość i niedbalstwo. Może przyznanie się do winy wyjedna mi u miłosiernego Sędziego przebaczenie.

Niewątpliwie, kiedy byłem w klasztorze, umiałem powściągnąć język od niepotrzebnych słów i niemal bezustannie trwałem na modlitwie. Ale później, odkąd wziąłem na siebie brzemię troski pasterskiej, rozrywany różnymi sprawami, nie potrafię skupić się należycie. Muszę oto zajmować się sprawami Kościołów, to znów klasztorów, nierzadko obowiązany jestem oceniać życie i czyny poszczególnych osób, czasem podejmować się zadań publicznych, kiedy indziej cierpieć z powodu krwawych najazdów barbarzyńców bądź też obawiać się wilków zagrażających powierzonej mi owczarni. Trzeba mi też troszczyć się, aby nie zabrakło odpowiedniej pomocy tym, którzy związani są regułą monastyczną, to znowu znosić cierpliwie różnych rabusiów, czy wreszcie przeciwstawić się pamiętając przy tym, by nie uchybić miłości.

Kiedy więc umysł rozrywany i rozpraszany jest tak licznymi i ważnymi sprawami, jakże potrafi wejść w siebie, aby całkowicie skupić się na przepowiadaniu i nie zaniedbywać posługi słowa? Ponieważ na skutek sprawowania urzędu zmuszony jestem spotykać się z ludźmi światowymi, bywa, że rozluźniam niekiedy dyscyplinę języka.

Jeśli bowiem pilnie czuwam nad sobą, stwierdzam, że słabi unikają mnie – a zatem nigdy nie pociągnę ich, dokąd chciałbym. Zdarza się więc, że często słucham cierpliwie niepotrzebnych słów. Ponieważ zaś sam jestem niedoskonały, dlatego wciągany stopniowo w niepotrzebne rozmowy, zaczynam prowadzić je chętnie, mimo iż początkowo słuchałem z przykrością.

Tak więc w miejscu, gdzie wzdrygałem się upaść, trwam z przyjemnością! A zatem, jakiż ze mnie stróż, skoro nie stoję na szczycie obowiązku, ale leżę w dolinie słabości. Mocen jest jednak Stwórca i Odkupiciel rodzaju ludzkiego udzielić mnie niegodnemu zarówno prawości życia, jak skuteczności słowa, bo z miłości ku Niemu całkowicie poświęcam się głoszeniu Jego Słowa.” Tyle z homilii dzisiejszego Patrona.

Wpatrzeni w tę jego postawę oraz zasłuchani w dzisiejsze Boże słowo, zapytajmy samych siebie raz jeszcze, czy w Bogu – i tylko w Nim – szukamy pomocy we wszystkich naszych problemach i dylematach, które pojawiają się na odcinku naszej posługi wobec bliźnich?…

2 komentarze

  • Takie niestety czasy mamy, w których ludzie lubią lub nie potrafią nie być anonimowi. Ja uważam, że to najlepiej widać w windzie. Często boję się odezwać pierwszy bo „może być różnie”, natomiast kiedy ktoś inny zaczyna krótkie „dzień dobry”, od razu wiem czy to idzie z serca czy z automatu. Automat to jest to czego nie znoszę, np. sztuczne zwracanie się z jakimś powitaniem, ale chodzi mi o takie nazwijmy je bez miłości. Żeby tylko nie zostać spostrzeżonym jako buc, taki człowiek powie cokolwiek miłego ale są to słowa nie płynące z serca. Zwykła sztuczność. Już tak „musiał” bo mnie spotkał. Najlepiej by chciał, żebym nie jechał z nim w tej windzie. Dlatego ja mam często opór, bo nie wiem na kogo trafię. A może sam jestem sztuczny i przesiąkam anonimowością? Bardzo bym sobie tego nie życzył, choć wiem że otwartość jest dzisiaj zapomnianym nawykiem. Myślę, że to co spotkało Księdza to nawet nie celowe zachowanie ze strony rodziców, lecz coś w rodzaju ich wstydliwości lub anonimowości. Może tego nie chcieli ale nie potrafią inaczej…W każdym razie dożyliśmy dziwnych czasów, gdzie nie istnieje coś takiego jak sąsiedzka zażyłość, spontaniczne spotkania, jak to było w latach 80. Wiem że to może nie po chrześcijańsku, ale ja codziennie wracam do tamtych dni kiedy byłem dzieckiem i wraz z moim pokoleniem przeżylismy chyba najlepsze lata młodości (abstrahuję oczywiście od komuny i całego zła z nią związanego) aczkolwiek właśnie wynikające z tego trudności tak bardzo scalały społeczeństwo. Dzisiaj w windzie każdy woli swoją komórkę a wtedy musiał zagadać 😉

    • Na pewno, nie ma nic złego we wspominaniu owych lat osiemdziesiątych, kiedy faktycznie inaczej żyliśmy jako wspólnota sąsiedzka, wspólnota w pracy i w szkole. Oczywiście, że nie chodzi o chwalenie komuny, bo była ona i jest czymś bardzo złym, ale też trzeba powiedzieć, że to właśnie wtedy nasze kościoły były pełne! Ot, paradoks. Żadna w tym zasługa komuny, a jeżeli już, to ta negatywna zasługa, polegająca na tym, że w ten sposób społeczeństwo ratowało się przed nią, idąc do kościołów. Okazuje się bowiem, że pomimo zewnętrznych trudności i ograniczeń, jako społeczeństwo byliśmy sobie bliżsi i bardziej ze sobą związani. Coś w tym jest. Widać to było – i jest dzisiaj – w takich sytuacjach, o których pisze Marcin, jak te w windzie… Ale i w wielu innych. Dlatego nie dajmy się zwariować! My sami pokażmy innym, że można inaczej!
      xJ

Ks. Jacek Autor: Ks. Jacek

Archiwum wpisów

Ks. Jacek Jaśkowski

Witam serdecznie! Kłania się Ks. Jacek Jaśkowski. Nie jestem ani kimś ważnym, ani kimś znanym. Jestem księdzem, który po prostu chce rozmawiać. Codzienna kapłańska posługa pokazuje mi, że tematów do rozmów z księdzem jest coraz więcej i dzisiaj żaden ksiądz nie może od nich uciekać, ale – wprost przeciwnie – podejmować nowe wyzwania. To przekonanie skłoniło mnie do próby otwarcia tegoż bloga, chociaż okazji do rozmów na co dzień – w konfesjonale i poza nim – na szczęście nie brakuje. Myślę jednak, że ten blog będzie jeszcze jednym sposobem i przestrzenią nawiązania kontaktu z ludźmi dobrej woli, otwartymi na dialog.