Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Dzisiaj, w bezpośredniej bliskości Święta sławiącego Krzyż i Ofiarę zbawczą Chrystusa, przeżywamy wspomnienie cierpień Jego Matki. Zechciejmy na spokojnie przemyśleć dzisiejsze Słowo – i tak bardzo aktualny problem ludzkiego cierpienia…
Gaudium et spes! Ks. Jacek
Wspomnienie Matki Bożej Bolesnej,
do czytań z t. VI Lekcjonarza: Hbr 5,7–9; J 19,25–27
Przez wiele stuleci Kościół obchodził dwa święta dla uczczenia cierpień Najświętszej Maryi Panny: w piątek przed Niedzielą Palmową – Matki Bożej Bolesnej i 15 września – święto Siedmiu Boleści Maryi.
Pierwsze spośród wymienionych świąt wprowadzono w Niemczech w roku 1423, w diecezji kolońskiej i nazywano je „Współcierpienie Maryi dla zadośćuczynienia za gwałty, jakich dokonywano na kościołach katolickich”. Drugie z kolei miało nieco inny charakter. Od XIV wieku motyw siedmiu boleści Maryi często się pojawiał. Tymi boleściami – według tradycji – miały być: proroctwo Symeona, ucieczka do Egiptu, zgubienie Jezusa w Jerozolimie, spotkanie z Jezusem na Drodze Krzyżowej, Ukrzyżowanie i Śmierć Jezusa, zdjęcie Jezusa z krzyża i złożenie Jezusa do grobu. Pius VII, w roku 1814, święto to rozszerzył na cały Kościół, wyznaczając je na trzecią niedzielę września. Święty Papież Pius X ustalił je na 15 września. W Polsce oba święta rychło się przyjęły.
Ostatnia, posoborowa zmiana kalendarza liturgicznego zniosła święto przed Niedzielą Palmową i pozostawiła tylko to z 15 września, w bezpośredniej bliskości Podwyższenia Krzyża Świętego, jako łączące oba poprzednie święta w jedno wspomnienie – Matki Bożej Bolesnej.
Najpełniej tajemnica matczynego cierpienia Maryi z pewnością realizuje się w tym wydarzeniu, które dziś zostało nam przedstawione w Janowej Ewangelii. Maryja sama nie odniosła ran fizycznych, nie przelewała krwi, nie znosiła upokarzającego bolesnego biczowania, koronowania cierniem, nie niosła krzyża na Kalwarię. Ale czyż Jej cierpienia były przez to lżejsze i mniej dolegliwe? – to tylko może wiedzieć matka, która patrząc bezradnie na cierpienia swego dziecka, albo widząc dramaty i nieszczęścia, jakie w jego życiu się dokonują, przeżywa je razem z nim… Kto wie, czy nawet nie tak samo, jak jej dziecko.
Bo każda dobra matka w tej chwili mogłaby potwierdzić, że nie trzeba przeżywać fizycznego bólu, aby w pełni uczestniczyć w cierpieniach swego dziecka. I właśnie takie doświadczenie stało się udziałem Maryi, dlatego też Kościół nazywa Ją Współodkupicielką. A wydarzenie, którego jesteśmy dziś świadkami, zdaje się pokazywać, że misja Maryi – właśnie ta misja współodkupiania świata – nie skończyła się tam pod Krzyżem, z którego już za chwilę miały paść znamienne słowa: Dokonało się! To wielkie dzieło Jezusa i dzieło Jego Matki miało być kontynuowane i rozwijane przez Kościół, a Maryja stała się Matką tegoż Kościoła. Właśnie pod Krzyżem to zadanie zostało Jej powierzone.
Zauważmy, Kochani, że wszystko, czego Jezus dokonywał dla zbawienia człowieka, działo się w sposób w pełni wolny i w pełni świadomy. Jakkolwiek pojmano i związano Jezusa, prowadząc Go przed kolejne trybunały, a potem na Kalwarię, na której został przybity go Krzyża, a więc – jak by się mogło wydawać – pozbawiony został najmniejszej możliwości poruszania się, nie mówiąc już o żadnych innych aspektach wolności, to jednak wszystko, czego dokonał, dokonał z własnej woli, w sposób świadomy, oddając na koniec swoje ziemskie życie w ręce Ojca w chwili, w której sam chciał!
Komentatorzy Pisma Świętego podkreślają, że Jezus nie tyle umarł – w sensie takim, że uległ śmierci – ile oddał życie! W zewnętrznym oglądzie wydawać się może, że to jedno i to samo, w rzeczywistości jednak oznacza coś zupełnie przeciwnego: Jezus nie uległ śmierci, ale sam, w wolny sposób, oddał życie Ojcu w ofierze za grzechy ludzi. Zmartwychwstanie zaś było dobitnym potwierdzeniem tej Jezusowej potęgi i mocy – i panowania nad życiem i śmiercią. A gdy wszystko wykonał, stał się sprawcą zbawienia wiecznego dla wszystkich, którzy Go słuchają – mówi dziś Autor Listu do Hebrajczyków w pierwszym czytaniu.
Zanim jednak to się dokonało, Jezus – pozostając do końca zupełnie świadomym wszystkiego, co się z Nim działo, nawet pomimo ogromu cierpienia – powierzył umiłowanej swojej Matce swojego umiłowanego Ucznia. A Uczniowi – Matkę. A zatem, z tego ogromnego cierpienia Jezusa i cierpienia Jego Matki, a zapewne też i duchowego cierpienia Jana – na które zwykle nie zwraca się uwagi – z tego ogromu cierpienia dzisiaj rodzi się nowa więź miłości: pomiędzy Matką Jezusa, a Kościołem, który w osobie Jana zostaje Jej powierzony pod opiekę.
Zobaczmy, jak wiele dobra – trwającego do dziś – zrodziło się z niewinnego cierpienia Jezusa i cierpienia Jego Matki. Jak wiele dobra! Możemy powiedzieć, że ani Jezus, ani Jego Matka, swego cierpienia nie zmarnowali, nie zaprzepaścili jego wartości poprzez narzekanie, przeklinanie, złorzeczenie oprawcom… Nie! Oni swoje cierpienie przeżyli z godnością i świętością, dzięki czemu mogło ono przynieść tak bogate owoce.
To jest też bardzo jasnym wskazaniem dla nas! Oczywiście, teraz może ktoś stwierdzić, że o tym to się dobrze mówi, albo na kazaniu rozważa, ale jak przyjdzie co do czego, to wcale nie jest łatwo godnie przeżywać cierpienie. To prawda!
Dlatego z wielkim szacunkiem chciałbym odnieść się w tym momencie, do wszystkich cierpiących, przez lata dźwigających ciężki krzyż swego doświadczenia, a jakoś tak szczególnie – do wszystkich matek, cierpiących z powodu swoich dzieci, lub razem z nimi. Każde ludzkie cierpienie to osobna historia i wygłaszanie na jego temat teoretycznych rozważań wydaje się nie na miejscu. O wiele większym dobrodziejstwem dla cierpiącego człowieka może się okazać trwanie przy nim w ciszy i modlitwie.
Wiedząc o tym, bez całej masy zbędnych słów, chciałbym jedynie zachęcić wszystkich cierpiących – a przecież to chyba do nas wszystkich się odnosi, bo każdego, na którymś etapie życia, zawsze spotka jakieś doświadczenie lub cierpienie – chciałbym zachęcić do tego, abyśmy uczyli się swego cierpienia nie marnować, ale ofiarować je Bogu, razem z modlitwą, w jakiejś określonej intencji. I to zarówno cierpienie fizyczne, jak i duchowe, możemy w ten sposób ofiarować.
Będzie to ofiara miła Bogu, a modlitwa połączona z cierpieniem, mądrze i chętnie Bogu ofiarowanym, zaprawdę przynosi wielkie i błogosławione owoce!
W tym duchu zastanówmy się:
· Czy poprzez narzekanie, przeklinanie i publiczne użalanie się nad sobą – nie marnuję swego cierpienia?
· Czy swoje cierpienie ofiaruję Bogu w jakiejś konkretnej intencji?
· Czy osobom cierpiącym okazuję współczucie – czynami, czy jedynie słowami?
Niewiasto, oto syn Twój! […] Oto Matka twoja!