Przy sercu Matki – i Świętego Kapłana…

P

Szczęść Boże! Kochani, dzisiaj łączymy dwa liturgiczne wymiary: pierwszą sobotę miesiąca oraz wspomnienie liturgiczne Świętego Jana Marii Vianneya, Patrona Proboszczów. Połączmy je także w naszej refleksji i w naszej modlitwie. W rozważaniu próbuję podpowiedzieć, jak to zrobić. Zechciejmy także towarzyszyć modlitwą Pielgrzymom, którzy z różnych stron kraju już wędrują do Tronu Pani Jasnogórskiej, lub niedługo wyruszą.
             Gaudium et spes!  Ks. Jacek

Sobota 17
tygodnia zwykłego, rok II,
do
czytań:  Jr 26,11–16.24;  Mt 14,1–12
CZYTANIE Z KSIĘGI PROROKA JEREMIASZA: 
Kapłani
i prorocy zwrócili się do przywódców i do całego ludu tymi słowami: „Jeremiasz
zasługuje na wyrok śmierci, gdyż prorokował przeciw temu miastu, jak to słyszeliście
na własne uszy”.
Jeremiasz
zaś rzekł do wszystkich przywódców i do całego ludu: „Pan posłał mnie, bym
głosił przeciw temu domowi i przeciw temu miastu wszystkie słowa, które
słyszeliście. Teraz więc zmieńcie swoje postępowanie i swoje uczynki,
słuchajcie głosu Pana, naszego Boga; wtedy ogarnie Pana żal nad nieszczęściem,
jakie postanowił przeciw wam. Ja zaś jestem w waszych rękach. Uczyńcie ze mną,
co wam się wyda dobre i sprawiedliwe. Wiedzcie jednak dobrze, że jeżeli mnie
zabijecie, krew niewinnego spadnie na was, na to miasto i na jego mieszkańców.
Naprawdę bowiem posłał mnie Pan do was, by głosić do waszych uszu wszystkie te
słowa”. 
Wtedy
powiedzieli przywódcy i cały lud do kapłanów i proroków: „Człowiek ten nie
zasługuje na wyrok śmierci, gdyż przemawiał do nas w imię Pana, naszego Boga”. 
Achikam
przeto, syn Szafana, ochraniał Jeremiasza, by nie został wydany w ręce ludu na
śmierć.
SŁOWA
EWANGELII WEDŁUG ŚWIĘTEGO MATEUSZA:
W
owym czasie doszła do uszu tetrarchy Heroda wieść o Jezusie. I rzekł do swych
dworzan: „To Jan Chrzciciel. On powstał z martwych i dlatego moce cudotwórcze
działają w nim”.
Herod
bowiem kazał pochwycić Jana i związanego wrzucić do więzienia. Powodem była
Herodiada, żona brata jego Filipa. Jan bowiem upominał go: „Nie wolno ci jej
trzymać”. Chętnie też byłby go zgładził, bał się jednak ludu, ponieważ miano go
za proroka. 
Otóż
kiedy obchodzono urodziny Heroda, tańczyła córka Herodiady wobec gości i
spodobała się Herodowi. Zatem pod przysięgą obiecał jej dać wszystko, o
cokolwiek poprosi. A ona, przedtem już podmówiona przez swą matkę, powiedziała:
„Daj mi tu na misie głowę Jana Chrzciciela”. Zasmucił się król. Lecz przez
wzgląd na przysięgę i na współbiesiadników kazał jej dać. Posłał więc kata i
kazał ściąć Jana w więzieniu. Przyniesiono głowę jego na misie i dano
dziewczęciu, a ono zaniosło ją swojej matce. 
Uczniowie
zaś Jana przyszli, zabrali jego ciało i pogrzebali je; potem poszli i donieśli
o tym Jezusowi.
Dwie zupełnie różne
sytuacje przedstawia dzisiejsza Liturgia Słowa, dwa zupełnie różne rozwiązania podobnej sprawy. A chodzi o
rozstrzygnięcie kwestii życia lub śmierci Proroka… Oto w pierwszym czytaniu –
jak słyszeliśmy – Jeremiasz został od
śmierci ocalony,
chociaż jeszcze wczoraj w pierwszym czytaniu przedstawiona
nam została dramatyczna sytuacja skazania tegoż Proroka przez przywódców ludu i
kapłanów. Dzisiaj jednak dowiadujemy się o jego ocaleniu. Niestety, tyle
szczęścia nie miał Jan Chrzciciel, dlatego
został zgładzony w więzieniu.
Jeden i drugi mówił w imię Pana, jeden i drugi mówił prawdę, jeden i drugi mówił twardą prawdę, niewygodną… Ludzie
nie chcieli słuchać jednego ani drugiego – szczególnie ci nie chcieli, których
w najwyższym stopniu dotyczyła treść proroctwa. Bo to uderzało w ich pychę i wprost odsłaniało ich ciemne sprawki.
Tak, czy owak, każdy ze
wspomnianych Proroków doświadczył
sprzeciwu,
doświadczył złości, nienawiści, oporu, jedynie finał – ten doczesny finał – był inny. Wiemy jednak, że już
ten finał wieczny w obu przypadkach był
podobny,
ponieważ obu czcimy dzisiaj jako wielkich Proroków Bożych – i
Świętych!
Kochani, te właśnie treści
podejmujemy dzisiaj, w pierwszą sobotę miesiąca sierpnia, aby przepraszając bolejące
Serce Najświętszej Maryi Panny za zbyt mdłe i słabe świadectwo naszej wiary,
wypraszać przez Jej wstawiennictwo właśnie zapał
i siłę do dawania świadectwa mocnego, czytelnego, radosnego
… I odważnego,
bo przecież i nas spotkają przeróżne trudności, przeciwności i krzywdzące
opinie. Zapewne dzisiaj nie przyjdzie
nam składać życia w ofierze
– chociaż w naszym kraju dzieją się ostatnio
dziwne rzeczy i jakiś „masowy samobójca” ucisza tych, którzy zbyt jasno i
wyraźnie domagają się prawdy. Niemniej jednak, świadectwo wiary nie kosztuje jeszcze życia. I oby nie kosztowało!
Natomiast z całą pewnością
nie jest ono przyjmowane z radością, wręcz przeciwnie – coraz bardziej trzeba się liczyć z oporem, wyśmianiem, zlekceważeniem, niezrozumieniem… A jednak nie można się
tym zrażać, bo w końcu kto i kiedy
będzie świadczył o Chrystusie i o wierze, jeżeli my się przestraszymy,

jeżeli my zamilkniemy, jeżeli my oddamy pole przeciwnikowi, czyli szatanowi.
Okazuje się bowiem – na co
zwracają nam uwagę wielcy Święci ostatnich dziesięcioleci – że aby zły duch
mógł w nas zwyciężać, aby mógł zwyciężać w naszej rzeczywistości, wystarczy tylko bierność z naszej strony.
Tylko bierność.
Nawet nie musimy specjalnie działać w kierunku zła – wystarczy nic nie robić, wystarczy się wycofać,
umilknąć, dać zastraszyć
… A to już jest dla szatana doskonała przestrzeń do
działania.
Kochani, nie możemy na taką sytuację pozwolić! Nie możemy!
Szczególnie my, którzy tę walkę codziennie podejmujemy pod sztandarami
Jezusa i Jego Matki! Niech dzisiejszy dzień – pierwsza sobota miesiąca – będzie
okazją do kolejnego naładowania „duchowych akumulatorów”, aby to światło, które
jaśnieje w naszych sercach, jaśniało jak najmocniej, aby oświetlało naszą drogę życia! I aby starczyło go jeszcze dla innych!
W te przeżycia wpisujemy,
moi Drodzy, także dzisiejsze liturgiczne wspomnienie Świętego Jana Marii
Vianneya, zwykłego wiejskiego
Proboszcza,
ale – dodajmy koniecznie –Proboszcza świętego. Kim był ten niezwykły człowiek?
Urodził się w rodzinie
ubogich wieśniaków w Dardilly koło Lyonu, 8 maja 1786 roku.
Do Pierwszej Komunii
Świętej przystąpił potajemnie podczas Rewolucji Francuskiej w 1799 roku,
a dokonało się to w szopie, zamienionej na prowizoryczną kaplicę, do której
wejście dla ostrożności zasłonięto furą siana. Ponieważ szkoły parafialne były
zamknięte, Jan nauczył się czytać i pisać dopiero, kiedy miał siedemnaście lat.
Po ukończeniu szkoły
podstawowej, uczęszczał do szkoły w Ecully. Miejscowy świątobliwy proboszcz
uczył go łaciny. Od służby wojskowej wybawiła go ciężka choroba, na którą
zapadł. Wstąpił do niższego seminarium duchownego w 1812 roku. Jednak,
po tak słabym przygotowaniu i z powodu późnego wieku, w jakim wstąpił, nauka
szła mu tam bardzo ciężko.
W roku 1813 przeszedł jednak do wyższego seminarium
w Lyonie.
Przełożeni, litując się nad
nim, radzili mu, by opuścił seminarium. Zamierzał faktycznie tak uczynić i
wstąpić do Braci Szkół Chrześcijańskich, ale odradził mu to proboszcz z
Ecully.
On też interweniował za Janem w seminarium. Dopuszczono go więc do
święceń kapłańskich – właśnie ze względu na tę opinię oraz dlatego, że diecezja
odczuwała dotkliwie brak kapłanów. 13 sierpnia 1815 roku otrzymał święcenia
kapłańskie.
Miał wówczas dwadzieścia dziewięć lat.
Pierwsze trzy lata spędził
jako wikariusz w Ecully. Na progu swego kapłaństwa natrafił na kapłana pełnego
cnoty i duszpasterskiej gorliwości. Po jego śmierci biskup wysłał Jana na
wikariusza – kapelana do Ars.
Młody kapłan zastał kościółek zaniedbany i opustoszały.
Obojętność religijna była tak wielka, że na Mszy Świętej niedzielnej
było kilka osób. Wiernych było zaledwie około dwustu, dlatego też nie otwierano
samodzielnej parafii. O wiernych z Ars mówiono pogardliwie, że tylko Chrzest
różni ich od bydląt.
Ksiądz Jan przybył tu jednak z dużą ochotą. Nie
wiedział, że przyjdzie mu tu pozostać przez czterdzieści jeden lat.
Zabrał się zatem z
entuzjazmem do pracy. Całe godziny przebywał na modlitwie przed Najświętszym
Sakramentem.
Sypiał zaledwie po parę godzin na gołych deskach. Kiedy w 1824
roku otwarto w wiosce szkółkę, uczył w niej prawd wiary. Jadł nędznie i
mało – można wręcz mówić o wiecznym poście. Dla wszystkich był uprzejmy. Odwiedzał
swoich parafian i rozmawiał z nimi życzliwie.
Powoli wierni przyzwyczaili
się do swojego pasterza.
Kiedy biskup spostrzegł, że
Ksiądz Jan daje sobie jakoś radę, formalnie utworzył w 1823 roku parafię w
Ars.
Dobroć Proboszcza i surowość jego życia, kazania proste i płynące z
serca – powoli nawracały dotąd zaniedbane i zobojętniałe dusze. Kościółek
zaczął się z wolna zapełniać w niedziele i święta, a nawet w dni powszednie!

Z każdym rokiem wzrastała też liczba przystępujących do Sakramentów Świętych.
Jednak, pomimo tylu
zabiegów, nie wszyscy jeszcze zostali pozyskani dla Chrystusa. Ksiądz Jan wyrzucał
sobie, że to z jego winy
– że może mało się za nich modlił i za mało pokutował.
Wyrzucał także sobie własną nieudolność. Błagał więc biskupa, by go zwolnił z
obowiązków proboszcza. Kiedy jego błagania nie pomogły, postanowił uciec i
skryć się w jakimś klasztorze, by nie odpowiadać za dusze innych.
Biskup
jednak nakazał mu powrócić. Uczynił to, posłuszny jego woli.
Do tego, nie wszyscy
kapłani rozumieli niezwykły tryb życia Proboszcza z Ars.
Jedni czynili mu
gorzkie wymówki, inni podśmiewali się z dziwaka. Większość wszakże rozpoznała w
nim świętość i otoczyła go wielką czcią. Sława Proboszcza zaczęła rozchodzić
się daleko poza parafię Ars.
Napływały nawet z odległych stron tłumy
ciekawych. Kiedy zaś zaczęły rozchodzić się pogłoski o jego nadprzyrodzonych charyzmatach
– takich, jak dar czytania w sumieniach ludzkich i dar proroctwa – ciekawość
wzrastała.
Ksiądz Jan spowiadał
długimi godzinami.

Miał różnych penitentów: od prostych wieśniaków po elitę Paryża. Bywało, że
zmordowany skarżył się w konfesjonale: „Grzesznicy zabiją grzesznika”! W
dziesiątym roku pasterzowania przybyło do Ars – jak się wylicza – około
dwudziestu tysięcy ludzi. Łącznie przez czterdzieści jeden lat przesunęło
się przez Ars około miliona ludzi.
Nadmierne pokuty osłabiły i
tak już wyczerpany organizm. Pojawiły się bóle głowy, dolegliwości żołądka,
reumatyzm. Do cierpień fizycznych dołączyły duchowe: oschłość, skrupuły,
lęk o zbawienie, obawa przed odpowiedzialnością za powierzone sobie dusze i lęk
przed Sądem Bożym. Jakby tego było za mało, szatan przez trzydzieści pięć
lat pokazywał się Księdzu Janowi i nękał go nocami,
nie pozwalając nawet na
kilka godzin wypoczynku. Inni kapłani myśleli początkowo, że są to gorączkowe
przywidzenia, że Proboszcz z głodu i nadmiaru pokut był na granicy obłędu.
Kiedy jednak sami stali się świadkami wybryków złego ducha, uciekali w
popłochu.
Jan Vianney przyjmował to
wszystko jako zadośćuczynienie Bożej sprawiedliwości za winy własne, jak też
grzeszników,
których spowiadał. Jako męczennik, cierpiący za grzeszników i
ofiara konfesjonału, zmarł 4 sierpnia 1859 roku, przeżywszy siedemdziesiąt
trzy lata.
W pogrzebie skromnego Proboszcza z Ars wzięło udział około
trzystu kapłanów i około sześciu tysięcy wiernych.
Nabożeństwu żałobnemu
przewodniczył miejscowy biskup. Ciało Kapłana złożono w kościele parafialnym, a
już w 1865 roku rozpoczęto budowę obecnej bazyliki.
Święty Papież Pius X
dokonał beatyfikacji Księdza Jana Vianneya w 1905 roku, a do chwały Świętych
wyniósł go w roku 1925 Pius XI.
Ten sam Papież ogłosił go Patronem
wszystkich proboszczów.
Chcąc chociaż w
pewnym stopniu poznać duchowość naszego dzisiejszego Patrona, warto wsłuchać
się przynajmniej we fragment jego katechezy, dotyczącej modlitwy. A mówił on w
niej tak: „Pamiętajcie, dzieci moje: skarb chrześcijanina jest w niebie, nie
na ziemi.
Dlatego gdzie jest wasz skarb, tam też powinny podążać wasze
myśli. Błogosławioną powinnością i zadaniem człowieka jest modlitwa i
miłość.
Módlcie się i miłujcie: oto, czym jest szczęście człowieka na
ziemi. Modlitwa jest niczym innym jak zjednoczeniem z Bogiem. Jeśli ktoś ma
serce czyste i zjednoczone z Bogiem, odczuwa szczęście i słodycz, które
go wypełniają, doznaje światła, które nad podziw go oświeca. W tym ścisłym
zjednoczeniu Bóg i dusza są jakby razem stopionymi kawałkami wosku, których
już nikt nie potrafi rozdzielić. To zjednoczenie Boga z lichym stworzeniem jest
czymś niezrównanym, jest szczęściem, którego nie sposób zrozumieć.
Nie zasługujemy na
dar modlitwy. Ale dobry Bóg pozwolił, abyśmy z Nim rozmawiali. Nasza modlitwa
jest najmilszym dlań kadzidłem. Dzieci moje, wasze serce jest ciasne, ale
modlitwa rozszerza je i czyni zdolnym do miłowania Boga.
Modlitwa jest
przedsmakiem nieba, jest jakby zstąpieniem do nas rajskiego szczęścia. Zawsze
przepełnia nas słodyczą – jest miodem spływającym do duszy, który sprawia,
iż wszystko staje się słodkie.
W chwilach szczerej modlitwy znikają
utrapienia jak śnieg pod wpływem słońca. Modlitwa sprawia także, iż czas
mija tak szybko i tak przyjemnie,
że nawet nie zauważa się jego trwania.
Posłuchajcie! Swego
czasu zdarzyło się, iż prawie wszyscy okoliczni proboszczowie zachorowali.
Pokonywałem wówczas pieszo duże odległości, modląc się stale do Boga, i
zapewniam was, wcale mi się nie dłużyło.
Są tacy, którzy jak ryby w falach
całkowicie zatapiają się w modlitwie. Dzieje się tak dlatego, że całym sercem
są oddani Bogu. W ich sercu nie ma rozdwojenia. O, jakże miłuję te szlachetne
dusze! […]
My natomiast, ileż to razy przychodzimy
do kościoła nie wiedząc, jak się zachować ani o co prosić?
Kiedy idziemy do
kogoś, wiemy dobrze, po co idziemy. Co więcej, są tacy, którzy zdają się mówić
do Pana: „Powiem kilka słów, żeby mieć już spokój”. Myślę często, że gdy
przychodzimy, aby pokłonić się Panu, otrzymamy wszystko, czego pragniemy,
jeśli tylko poprosimy z żywą wiarą i czystym sercem.”
Tyle z katechezy
naszego dzisiejszego Patrona.
Mając na uwadze te właśnie
refleksje, zastanówmy się w ciszy serca:
·       
W
czym mógłbym – chciałbym – naśladować Świętego Jana Marię Vianneya?
·       
Jak
wypowiadam się na temat swojego Proboszcza i innych księży – czy się za nich
modlę?
·       
Na
ile czytelne i odważne jest świadectwo, jakie daję Chrystusowi swoim życiem?
Teraz więc zmieńcie swoje postępowanie i swoje
uczynki, słuchajcie głosu Pana, naszego Boga

Dodaj komentarz

Archiwum wpisów

Ks. Jacek Jaśkowski

Witam serdecznie! Kłania się Ks. Jacek Jaśkowski. Nie jestem ani kimś ważnym, ani kimś znanym. Jestem księdzem, który po prostu chce rozmawiać. Codzienna kapłańska posługa pokazuje mi, że tematów do rozmów z księdzem jest coraz więcej i dzisiaj żaden ksiądz nie może od nich uciekać, ale – wprost przeciwnie – podejmować nowe wyzwania. To przekonanie skłoniło mnie do próby otwarcia tegoż bloga, chociaż okazji do rozmów na co dzień – w konfesjonale i poza nim – na szczęście nie brakuje. Myślę jednak, że ten blog będzie jeszcze jednym sposobem i przestrzenią nawiązania kontaktu z ludźmi dobrej woli, otwartymi na dialog.