Czy można nie chcieć wspólnoty z Bogiem?…

C
Szczęść Boże! Moi Drodzy, wczorajsza dyskusja „katechetyczna” dobrze się zaczęła, ale z nieznanych powodów J.B. nie mogła jej pociągnąć. Liczę, że dzisiaj się uda, a jeżeli dalej będą problemy, to może uda mi się jakoś włączyć i pomóc. Tak, czy owak, już widać, że problem jest poważny i dobrze, że Robert go wywołał. Podyskutujmy o tak ważnych sprawach. Przy okazji, dziękuję za aktywność na blogu i ciągle zapraszam nowe Osoby do wyrażania swoich poglądów!
                     Gaudium et spes!  Ks. Jacek

Czwartek
4 Tygodnia zwykłego, rok I,
Wspomnienie
Św. Agaty, Dziewicy i Męczennicy,
do
czytań: Hbr
12,18–19.21–24;
Mk
6,7–13

CZYTANIE
Z LISTU DO HEBRAJCZYKÓW:
Bracia:
Nie przystąpiliście do dotykalnego i płonącego ognia, do mgły,
do ciemności i burzy ani też do grzmiących trąb i do takiego
dźwięku słów, iż wszyscy, którzy go słyszeli, prosili, aby do
nich nie mówił. A tak straszne było to zjawisko, iż Mojżesz
powiedział: „Przerażony jestem i drżę”.
Wy
natomiast przystąpiliście do góry Syjon, do miasta Boga żyjącego,
Jeruzalem niebieskiego, do niezliczonej liczby aniołów, na
uroczyste zebranie, do Kościoła pierworodnych, którzy są zapisani
w niebiosach, do Boga, który sądzi wszystkich, do duchów
sprawiedliwych, które już doszły do celu, do pośrednika Nowego
Testamentu – Jezusa, do pokropienia krwią, która przemawia
mocniej niż krew Abla.

SŁOWA
EWANGELII WEDŁUG ŚWIĘTEGO
MARKA:
Jezus
przywołał do siebie Dwunastu i zaczął rozsyłać ich po dwóch.
Dał im też władzę nad duchami nieczystymi.
I
przykazał im, żeby nic z sobą nie brali na drogę prócz laski:
ani chleba, ani torby, ani pieniędzy w trzosie. „Ale idźcie obuci
w sandały i nie wdziewajcie dwóch sukien”.
I
mówił do nich: „Gdy do jakiego domu wejdziecie, zostańcie tam,
aż stamtąd wyjdziecie. Jeśli w jakim miejscu was nie przyjmą i
nie będą was słuchać, wychodząc stamtąd strząśnijcie proch z
nóg waszych na świadectwo dla nich”.
Oni
więc wyszli i wzywali do nawrócenia. Wyrzucali też wiele złych
duchów oraz wielu chorych namaszczali olejem i uzdrawiali.

Pierwsza
część dzisiejszego czytania z Listu do Hebrajczyków odnosi się
do Starego Przymierza, a więc tego, które Bóg zawarł ze
swoim ludem za pośrednictwem Mojżesza. Druga natomiast część
tegoż czytania wyraźnie nawiązuje do Przymierza Nowego,
zawartego za pośrednictwem Jezusa, dzięki złożonej przez Niego
Ofierze.
Autor
biblijny wyraźnie zaznacza, że ci, do których się zwraca,
uczestniczą już w tym Nowym Przymierzu, a nie w tym poprzednim
– chociaż tamto również było ważne i potrzebne w czasie, w
którym było zawierane. Jednak nowy Lud Boży uczestniczy już w
Nowym Przymierzu, będącym czymś zupełnie innym, w jakimś
sensie – pełniejszym…
Oto
bowiem pierwsze Przymierze wyrażało się poprzez konkretne,
widzialne i dotykalne znaki i zjawiska, które kiedy się dokonywały,
wywoływały wręcz strach. Kiedy czyta się – strona po stronie –
Stary Testament, nie da się nie zauważyć, że Bóg, jaki tam jawi
się człowiekowi, jest Bogiem wielkim, majestatycznym, bardzo
potężnym, a do tego – wręcz strasznym!
I nie dlatego
strasznym, że jest jakiś zły czy okrutny, ale kiedy chociaż w
najmniejszym stopniu pokazywał, czy jedynie sygnalizował wielkość
swego majestatu i dystans,
jaki tak naprawdę dzieli Go od świata
stworzonego, to wywoływało niesamowity lęk i poczucie małości.
I
oto Nowe Przymierze przenosi człowieka już wprost i bezpośrednio
do
gór
y
Syjon, do miasta Boga żyjącego, Jeruzalem niebieskiego, do
niezliczonej liczby aniołów, na uroczyste zebranie, do Kościoła
pierworodnych, którzy są zapisani w niebiosach, do Boga, który
sądzi wszystkich, do duchów sprawiedliwych, które już doszły do
celu, do pośrednika Nowego Testamentu – Jezusa, do pokropienia
krwią, która przemawia mocniej niż krew Abla.

Przenosząc
nas do tej innej, duchowej i wspaniałej rzeczywistości, Bóg
zechciał tak bardzo, jak tylko było to możliwe, skrócić
ów wielki, wręcz niewyobrażalny dystans;

zechciał stać się bardzo bliski człowiekowi, zechciał się z nim
tak
bardzo
intensywnie
zjednoczyć.

Zechciał wprowadzić człowieka do swojej rzeczywistości – tej
rzeczywistości, która zupełnie przewyższa, przekracza
rzeczywistość ziemską.
I
chciał, aby człowiek już
nie odczuwał przed Nim lęku,

by przed Nim nie drżał, ale
by Go kochał
i
by nawiązał z Nim twórczą współpracę. Taka jest Boża
propozycja, takie jest Nowe z Nim Przymierze, takie jest zaproszenie.
Człowiek jednak może na to zaproszenie nie zareagować pozytywnie,
może je odrzucić, zlekceważyć. Ale co wówczas?
Taką
właśnie sytuację przewidując, Jezus zastrzega swym uczniom: Gdy
do jakiego domu wejdziecie, zostańcie tam, aż stamtąd wyjdziecie.
Jeśli w jakim miejscu was nie przyjmą i nie będą was słuchać,
wychodząc stamtąd strząśnijcie proch z nóg waszych na świadectwo
dla nich.

Zauważmy,
że
to
nie jest jakakolwiek zemsta czy chęć odegrania się. To nie tak!
Jezus nie mówi, że uczyni
cokolwiek złego takim
ludziom,
którzy
nie odpowiedzą
pozytywnie na Jego zaproszenie. Mówi tylko o uczynieniu wyraźnego
znaku na
świadectwo dla nich,

aby kiedy ich losy zaczną się komplikować i plątać – a na
pewno zaczną, bo kiedy człowiek żyje wbrew Bogu, to nie może być
inaczej – aby wtedy wiedzieli, że wyłącznie
z
własnej winy mają to, co mają.

Jeżeli
bowiem człowiek nie wchodzi we wspólnotę z Bogiem, automatycznie
wchodzi w inną wspólnotę.
Z kim? Dobrze wiemy…

Tylko do kogo potem można mieć pretensje, że życie i wszystko, co
ono niesie, pachnie
po prostu bezsensem?…

Jeżeli
zatem Bóg wyszedł do nas z tak konkretną propozycją i jeżeli
zawarł z nami tak wyjątkowe Przymierze, jeżeli zbliżył
się do nas tak bardzo, że już bardziej się po prostu nie da

– czy można to zlekceważyć? Czy można udawać, że nas to nie
dotyczy i nie obchodzi? Jeżeli bowiem
nie u Boga, to gdzie
i u kogo możemy szukać szczęścia w życiu?
Niesamowity
wręcz przykład daje nam w tej kwestii Patronka
dnia dzisiejszego, Święta Agata – jedna
z najbardziej czczonych w
chrześcijaństwie Świętych.
Jej imię etymologicznie oznacza: „dobra”, „dobrze
urodzona”, „ze szlachetnego rodu”.
Wiadomości o niej
czerpiemy zasadniczo z akt jej męczeństwa. W pierwszych
wiekach chrześcijaństwa istniał bowiem zwyczaj, że sporządzano
akta Męczenników. Większość z nich nie doczekała – niestety –
do naszych czasów.
Akta
męczeństwa Agaty pochodzą dopiero z V wieku i według nich
Agata urodziła się w Katanii na Sycylii, około 235 roku. Po
przyjęciu Chrztu postanowiła poświęcić się Chrystusowi i żyć
w dziewictwie. Jej wyjątkowa uroda zwróciła uwagę Kwincjana,
namiestnika Sycylii, który zaproponował jej małżeństwo. Agata
jednak odmówiła,
czym wzbudziła
w odrzuconym senatorze nienawiść i pragnienie zemsty.
Trwały wówczas prześladowania chrześcijan, zarządzone przez
cesarza Decjusza.
Kwincjan
aresztował Agatę. Próbował ją zniesławić przez
pozbawienie jej dziewiczej niewinności, dlatego oddał ją pod
„opiekę” pewnej rozpustnej kobiety. Kiedy te zabiegi spełzły
na niczym, namiestnik skazał Agatę na tortury, podczas
których odcięto jej piersi. W tym jednak czasie miasto nawiedziło
trzęsienie ziemi, wynikiem czego zginęło wielu pogan.
Przerażony namiestnik nakazał zaprzestać mąk, gdyż dostrzegł
w tym karę Bożą. Ostatecznie Agata poniosła śmierć, rzucona
na rozżarzone węgle, 5 lutego 251 roku.
Jej
ciało chrześcijanie złożyli w bezpiecznym miejscu poza miastem. W
następnych wiekach kolejni Papieże wystawili ku jej czci kilka
świątyń. Dowodzi to wielkiego szacunku,
jak
im otaczano ją w owych czasach. Obecnie ciało
Agaty znajduje się w katedrze w Katanii.
I
cóż można o niej powiedzieć? Może tylko tylko, że wiedziała,
gdzie i u kogo szukać prawdziwego swego szczęścia i sensu życia…

Także tego życia doczesnego, które chociaż tak brutalnie
przerwane, tak wcześnie zakończone, zaowocowało jednak szczęśliwą
i pełną chwały wiecznością.
W
kontekście powyższych rozważań i świadectwa życia tak
niezwykłej Świętej, pomyślmy w skupieniu:
– Co
jest moim największym szczęściem, sensem i celem w życiu?
– Czy
nie mam takich spraw i zamiarów, które chciałbym przed Bogiem
ukryć?
– Czy
nie zdarza mi się Boga traktować jak „kumpla”?

Oni
więc wyszli i wzywali do nawrócenia. Wyrzucali też wiele złych
duchów oraz wielu chorych namaszczali olejem i uzdrawiali.

23 komentarze

  • Na wczorajszy dzień (zgodnie z planem) przypadł mi do przeczytania właśnie fragment ( Wj 19-20) o którym dziś wspomina Autor Czytania. Moja refleksja wczoraj zatrzymała się na wersecie "9 Pan rzekł do Mojżesza: «Oto Ja przyjdę do ciebie w gęstym obłoku, aby lud słyszał, gdy będę rozmawiał z tobą, i uwierzył tobie na zawsze». A Mojżesz oznajmił Panu słowa ludu. " Lud jednak zobaczył tylko gęsty obłok, usłyszał grzmoty z daleka, poza wyznaczoną granicą u podnóża góry a Słowo Boga usłyszał tylko sam Mojżesz, któremu Bóg nakazał wstąpić na świętą górę Synaj. Potem powtórnie poszli z Aaronem.
    Jakże Nowe Przymierze jest dla nas łaskawe, że pozwala nam wszystkim ludziom, ( pasterzom i królom) o ile tylko mocno pragniemy obcować z Bogiem sam na sam, co prawda " pod osłoną", pozwala doświadczać zmysłami Jego Obecności. Chwała Tobie Panie, teraz i na wieki.

  • Spróbujmy wrócić do "katechetycznych wyjaśnień":
    Robercie. Obawiam się, że nie wszystko da się wytłumaczyć, ale przynajmniej spróbuję się z tym zmierzyć (a ponieważ dalej mam problem z opublikowaniem swojej refleksji z konieczności zamieszczam ją „w tomach”):
    Pierwsza sprawa to podręczniki i programy. Jeśli się dobrze orientuję mamy na dziś trzy programy do katechezy szkolnej i to właśnie w oparciu o nie powstają dostępne w Polsce podręczniki do nauki religii. Największa ich liczba powstała w oparciu o program znowelizowany w roku 2010 na polecenie Komisji Wychowania Katolickiego i zatwierdzony przez Konferencję Episkopatu Polski. Dodatkowo na terenie każdej diecezji biskup diecezjalny wskazuje jakie podręczniki obowiązują na terenie danej diecezji i spośród tych podręczników katecheci wybierają te, z których korzystają podczas katechezy nasze dzieci. Same podręczniki są różne. Trudno powiedzieć, ze któryś z nich jest zły, bo wszystkie muszą być zatwierdzone do użytku przez Komisję Wychowania, a to dokonuje się po uzyskaniu opinii specjalistów w tej dziedzinie (dla każdego podręcznika przygotowuje się dwie niezależne recenzje), ale zdecydowanie są pośród nich takie, które są ciekawsze i mniej ciekawe, łatwiejsze i trudniejsze w odbiorze. Decyzja o tym jaki podręcznik będzie obowiązywał na terenie szkoły należy do katechety, przy czym katecheta wybierając jakikolwiek zestaw pomocy powinien mieć na uwadze dobro dzieci czyli powinien wybrać takie podręczniki dzięki którym można będzie najlepiej jak to możliwe prowadzić dzieci i młodzież "drogami wiary" i pomagać im w radosnym odkrywaniu prawd wiary, ale też uwzględnić kilka innych czynników na przykład koszty jakie będą musieli ponieść rodzice. Oczywiście decyzja o wyborze podręczników to nie dogmat i zawsze można ją zmienić (w moim przekonaniu nawet trzeba to zrobić, jeśli okaże się, że wybrany podręcznik jest zbyt trudny i nie pomaga w przekazywaniu wiedzy, choć też każda zmiana musi być dogłębnie przemyślana, bo wiąże się choćby z kosztami, które muszą ponieść rodzice kupując rokrocznie nowe podręczniki, co jest dość trudne choćby wtedy kiedy w domu jest dwoje i więcej dzieci w wieku szkolnym). Ogólnie preferuje się taką zasadę by nie zmieniać podręcznika w ciągu jednego etapu edukacyjnego (czyli wybieramy na przykład podręcznik w klasie I szkoły podstawowej i korzystamy z tej serii podręczników w klasie II i III) Natomiast dokonany przez katechetę wybór pomocy ma potem ogromny wpływ na to jakie treści przekazuje, jakimi metodami to robi i z jakimi zadaniami dzieci muszą zmagać się w domu i szkole. Tu niestety pomóc może tylko mądrość katechety, który w przypadku dużej liczby zadań przewidzianych do wykonania w ramach jednej jednostki lekcyjnej musi umieć wybrać, co jest warte wykonania, a co nie, i dzięki temu dziecko nie będzie miało do wypełnienia siedmiu stron tylko na przykład dwie. Jeśli rzeczywiście ilość zadań przerasta dzieci może warto zaproponować pani, by zadawała odrobinę mniej, choć szczerze mówiąc – dość trudno jest mi wyobrazić sobie panią katechetkę zadającą dzieciom za każdym razem aż tyle zadań do domu.

  • Kwestia druga to same dzieci. Może być tak, że ilość zadań domowych rzeczywiście jest duża ale dzieci dobrze wiedzą dlaczego tak jest (czasami może warto się tego od nich dowiedzieć, choćby stawiając proste pytania: o czym mówiliście na katechezie, co robiliście, czego się nauczyliście, wydaje mi się, że taki prosty domowy wywiad pozwoli ustalić jak przebiega lekcja i ile w czasie jej trwania można było zrobić, choć też trzeba uwzględnić tempo pracy naszych pociech). Czasami rzeczywiście zdarza się, że dzieci zbyt mało zadań zrobiły na lekcji (z mojego doświadczenia pracy z pierwszakami wynika, że częstym powodem tego, że nie zrobią zbyt dużo na lekcji jest to, że zamiast pracować wynajdują sobie "tysiąc atrakcji" – temperują kredki, rozmawiają, wymieniają się jednym flamastrem o jakimś kosmicznym kolorze czy zapachu itd – a cenne minuty lekcji przeznaczone na pracę płyną, w konsekwencji tego sporo zostaje niektórym do domu, ale to nie z tego powodu, że tyle powinny mieć zadane, ale z tego powodu, że zmarnowały czas, który powinny były wykorzystać podczas lekcji. Mam paru takich pierwszaków, którzy są w stanie zrobić cokolwiek podczas lekcji tylko wtedy kiedy stoję nad ich głową i wydaje stosowne polecenia do każdej czynności i to z aptekarską dokładnością czyli weź żółtą kredkę i pomaluj słońce, a teraz weź czerwoną i pomaluj spódniczkę, a teraz na zielono pomaluj coś innego. Niestety trochę zafundowano nam tę sytuację wtłaczając sześciolatki do szkoły). Może być też tak, że zadania są zbyt trudne i czasochłonne i dzieciaki nie bardzo je ogarniają – choć w tym wypadku to nauczyciel powinien wybrać, które zadania dzieci wykonają, a które ominą… Może być wreszcie i tak, że dzieciaki "trochę" przeszkadzają w prowadzeniu zajęć (albo mają zbyt dużo do powiedzenia, czasami także nie na temat, i nauczyciel nie bardzo umie nad tym zapanować – choć w sumie umieć powinien) i wszystko czego pani nie zdąży zrobić w czasie lekcji zadaje im potem do domu. Nie wydaje mi się jednak, żeby zawsze okoliczności układały się tak, że z lekcji na lekcję za każdym razem zostaje dużo. Jedno jest pewne obowiązkiem nauczyciela jest pracować tak, żeby zachęcać do odkrywania wiedzy, zachwycać nią, budzić ciekawość, działać tak, żeby dzieci chciały wiedzieć „co będzie dalej” i czekały z niecierpliwością na kolejną lekcję… w żadnym wypadku nie powinien zniechęcać, a jeśli z jakichś powodów mu się to zdarzy powinien czym prędzej ten błąd naprawić. Niestety bywa i tak, że i nauczyciel trafia w klasie na mało żyzna glebę i trudno mu dotrzeć do odbiorców. Wydaje mi się że warto przyjrzeć się też klasie w której jest dziecko (zwłaszcza jeśli to klasa pierwsza). Czasami może być tak, że inni uczniowie z jakichś względów nie wiedzą zbyt dużo o Panu Bogu, modlitwie i czymkolwiek co dotyczy naszej wiary i nauczycielka zobaczywszy nagle taką Amelkę, która modli się nie tylko „za Pana Boga” i „za pieska żeby wyzdrowiał” (jak się to nierzadko zdarza pierwszakom) ale jeszcze za zmarłych, Kościół, rodziców czy ojczyznę dość niefortunnie wyraziła swoje zdziwienie… Wydaje mi się, ze warto po prostu porozmawiać z katechetką i wyjaśnić, że sprawiła Amelce przykrość i zareagowała mało stosownie poddając w wątpliwość samodzielnie wykonaną pracę (bo dziecko jest wychowywanie w rodzinie w której sprawy wiary stoją na właściwym miejscu) – taka rozmowa pomaga na ogół obu stronom, zwłaszcza może pomóc pani katechetce w poznawaniu pierwszoklasistów, pod warunkiem, że odbędzie się w przyjaznej atmosferze.

  • Trzecia część mojej refleksji będzie dotyczyć nauczycieli. Robercie. Przyznaję, że bardzo podoba mi się to, że chciałbyś działać tak, żeby nie poderwać autorytetu nauczyciela (coraz mniej dziś rodziców, którzy tak myślą i działają). Natomiast wydaje mi się, że trzeba pamiętać, że podobnie jak zdarza się nam spotkać różnych lekarzy, sprzedawców, czy prawników tak i spotykamy na co dzień różnych nauczycieli: mniej i bardziej kompetentnych, lepiej lub gorzej przygotowanych do swojej pracy i wykonujących ją "z sercem" albo "bez serca" ( dotyczy to także katechetów: jedni wykonują swoją pracę z zapałem i radością, traktując ją jako swoje życiowe powołania a inni nie – dlaczego tak jest pewnie wiedzą tylko sami zainteresowani i tylko oni potrafią rzetelnie odpowiedzieć na to pytanie). Pewnie, że ideałem byłaby miła, cierpliwa pani, wszechstronnie wykształcona, doskonale znająca się na rzeczy i nigdy nie popełniająca błędów, traktująca swoja pracę jako życiowe powołanie, ale obawiam się, że taki ideał trudno będzie znaleźć, bo każda pani w szkole jest tylko człowiekiem, ma też swoje wady, kłopoty i trudne dni. Pewnie, ze naszym zadaniem jest zrobić wszystko, żeby naszych osobistych problemów nie wnosić do miejsca pracy i że nieustannie powinniśmy pracować nad sobą i nad tym, żeby wykonywać powierzone sobie zadania najlepiej jak to możliwe (szczególnie wymaga się tego od katechetów), bo naszej pieczy powierza się dzieci i młodzież, i jesteśmy współodpowiedzialni za ich wychowanie i formację, ale wiemy z własnego doświadczenia że różnie nam te zmagania wychodzą… Oczywiście, nie bronię katechetki, która być może zachowała się niewłaściwie, ale też trudno mi postawić ją przed sądem… I po raz kolejny wydaje mi się, że rozsądnym rozwiązaniem mogłoby być przeprowadzenie kulturalnej i rzeczowej rozmowy z nauczycielką i powyjaśnianie kwestii wątpliwych (okazją do tego może być szkolna wywiadówka, czy tak zwany "dzień otwarty" dla rodziców) i choć pewnie nie uda się w tej rozmowie ustalić dlaczego katechetka nie miała odwagi przyznać się do tego, że nie wie o istnieniu św. Amelii (przyznaję, ze i ja nie wiedziałam, że jest taka święta, choć też kiedy dzieci pytają mnie o świętych, co do których mam wątpliwości nie odpowiadam od razu, że nie ma ale na ogół proszę o czas do uzupełnienia swojej wiedzy i o to by same poszukały informacji na temat swojego patrona  )z całą pewnością będzie można ją bliżej poznać, dowiedzieć się na jakie problemy napotyka w klasie, i ustalić co można by zrobić, żeby pomóc w ich rozwiązaniu (być może także w rozwiązaniu problemów z dużą ilością zadań czy formy wyrażania wątpliwości w sprawie samodzielności pracy uczniów)
    Łączę pozdrowienia. J.B.

    • Droga J.B. , dziękuję za ten szeroki i wyczerpujący komentarz, który rozumiem i z którym się zgadzam w dużej mierze samemu sobie tłumacząc i broniąc katechetki podobnymi argumentami ;). Chciałem tylko zasygnalizować problem i jego wagę jaką może "zły dzień" czy inne problemy nauczyciela wywrzeć na małym człowieku :). Szczególnie kiedy chodzi o lekcje religii często będące pod pręgieżem rodzicielskiej szeptanej niechęci jestem w stanie zrozumieć problemy z jakimi boryjają się katecheci. Niestety z chwilowego braku czasu dokończę jutro 🙂

    • Robercie. Rzeczywiście "zły dzień" i "inne problemy nauczyciela" mogą narobić sporo szkody (i tak jest nie tylko w przypadku lekcji religii ale także każdej innej lekcji). Stąd pięknie byłoby gdyby nauczycielom udawało się zostawianie swoich osobistych problemów i kłopotów za drzwiami sal lekcyjnych (choć nie wiem czy to w pełni możliwe do zrealizowania – nie tylko w przypadku nauczycieli – z cała pewnością trzeba by się tego uczyć, bo to w pracy nauczycielskiej szczególnie ważne. Jeden z moich profesorów mawiał czasami, chcąc nam uświadomić jak wielka odpowiedzialność na nas spoczywa, że jeśli rzeźbiarz weźmie do ręki kawał drewna i go zepsuje, to zawsze może go postawić na półce i obwieścić światu, że w ten oto sposób zapoczątkował nowy styl w sztuce, ale jeśli nauczyciel popełni błąd w swojej pracy może skrzywdzić drugiego człowieka a skutki tego błędu mogą się okazać nieodwracalne), bo tu raczej nie może być miejsca na błędy – zwłaszcza natury wychowawczej (na marginesie – rodziców też to dotyczy). Natomiast w żaden sposób nie jestem skłonna podpisać się pod tym, że ponieważ ponieważ katecheta (choć można to z powodzeniem odnieść i do innych nauczycieli) ma nierzadko w szkole niełatwe życie, bo bombardują go różnorodne niechęci (ze strony dyrektora, mało życzliwych współpracowników czy rodziców lub ewentualnie środków społecznego przekazu nagłaśniających jakieś pojedyncze, nienormalne sytuacje) to w związku z tym ma prawo być cierpiętnikiem, kąsać wszystkich wokoło i manifestować swoje niezadowolenie wszem i wobec na przykład w taki sposób, że będzie "dopiekał" dzieciom… Owszem praca katechety do łatwych dziś w tym kraju raczej nie należy (podobnie jak i praca innych nauczycieli), ale to nie znaczy, że daje nam to prawo do braku kompetencji i rezygnacji z tego, by swoje nauczycielskie zadania wypełniać solidnie… W moim przekonaniu najlepszą "bronią" nauczyciela jest jego rzetelna wiedza i kompetencje, a w przypadku katechety jeszcze czytelna postawa i autentyczne świadectwo wiary i podejrzewam, że jest to też trochę recepta na to żeby radzić sobie we współczesnej szkole i popełniać odrobinę mniej błędów.
      Spokojnego wieczoru.
      J.B.

    • Przepraszam za błąd ortograficzny w moim poprzednim wpisie (dlatego nie lubię pisać w pośpiechu i na telefonie) – "pręgierz" pisze się przez "rz" :). Jestem daleki od tego by warunki środowiska społecznego w 100 % usprawiedliwiały jakąkolwiek postawę "zaszczutego wilka" . Czy to będzie nauczyciel, czy polityk, czy sędzia. Ale czy to się nam podoba czy nie, tak bywa…. i jestem w stanie uznać to, nie jako usprawiedliwienie lecz jako "okoliczność łagodzącą" ;).

    • Bardzo cieszę się, że – dzięki Ks. Jackowi, już wiemy 🙂 – nasza J.B. uczestniczy w kształtowaniu metodyki nauczania religii w szkołach: może pośrednio i my będziemy mieli na to wpływ 😉 . Ja zdaję sobie sprawę z ogólnym problemem jakim jest powszechne szkolnictwo i fakt, że religia jako przedmiot musi płynąć w nurcie głównym narzuca pewien szablon działań – rozumiem to, chociaż twierdzę, że porównywanie religii do innych przedmiotów nie jest dobrym rozwiązaniem, bo czego innego – ja rodzic – oczekuję od katechezy :). Otóż całe nasze szkolnictwo moim zdaniem leży z powodu tego, że nie motywuje do pracy i myślenia, a narzuca rozwiązania – temat rzeka i nie chcę go przedłużać :). Wiara, którą moim zdaniem ma rozbudzać i do niej prowadzić katecheza (oczywiście zaraz po rodzicach. Jeśli rodzice nie zaszczepią wiary lub wręcz ją "olewają" , to religia w szkole staje pustą bańką, lekcją do odfajkowania) jest materią na tyle delikatną i wrażliwą, że wymaga "specjalnego" i podejścia i traktowania. Młody człowiek zrażony do matematyki najwyżej nie zostanie inżynierem, ale ma szanse zostać wybitnym teologiem ;), ale młody człowiek zrażony do Boga może stracić szansę najważniejszą: zbawienia. Muszę kończyć, jeszcze raz odnosząc się z pełnym szacunkiem dla ciężkiej pracy katechetów i nauczycieli.

    • Oj, coś mi się widzi, że bez kilku sprostowań się nie obędzie, a że trochę się tego nazbierało, to może w punktach:
      1. Robercie, to nie do końca jest tak, że katecheza szkolna jako przedmiot płynie (bo musi) w nurcie szablonowych działań szkolnych. Nie zapominajmy, że nauczanie religii organizuje się i prowadzi w oparciu o odrębne przepisy, niż nauczanie języka polskiego czy matematyki. Owszem nauczyciele religii są objęci nadzorem pedagogicznym przez dyrektora (ale w odrobinę innym wymiarze niż pozostali pracownicy szkoły), mają obowiązek uczestniczenia w radach pedagogicznych, realizacji tzw. "godzin karcianych:, prowadzenia dokumentacji szkolnej czy czynnego włączania się w działania wychowawcze szkoły. Ale władza dyrektora szkoły nie sięga już chociażby do kwestii zatrudnienia katechety, bo to dokonuje się na podstawie misji kanonicznej wydawanej przez biskupa danej diecezji i bez tego dokumentu dyrektor żeby nawet chciał nic zrobić nie może. Podobnie szkoła nie decyduje ani w sprawie programów i podręczników do katechizacji (nauczyciele religii nie mają obowiązku przedstawiania ich do zatwierdzenia dyrektorom szkół i nawet jeśli zdarza się, że dyrektorzy tego oczekują, to oczekiwanie nie ma poparcia w obowiązującym prawie) ani nie ma wpływu na treści przekazywane w ramach katechezy, W tych sprawach katecheta odpowiada przed stroną kościelną (proboszczem, wizytatorem do spraw katechezy, wydziałem nauczania czy biskupem) Odpowiedzialnym za zatwierdzanie podręczników i programów jest Komisja Wychowania Katolickiego KEP natomiast dzieło to koordynuje na co dzień Biuro Programowania Katechezy.
      2. Zadanie rozbudzania wiary spoczywa w pierwszej kolejności na rodzicach. Dyrektorium Ogólne o Katechizacji nazywa ich "pierwszymi wychowawcami w wierze", a jeśli tak to na katechezie szkolnej powinniśmy spotykać dzieci posiadające już "jakiś" zasób wiedzy religijnej. Tym samym katecheci czy duszpasterze mają pomóc rodzicom w dziele wychowania w wierze a nie ich w tym zastąpić… Owszem coraz częściej zdarza się, że rodzice nie spełniają obowiązku wychowania w wierze, ale to nie znaczy, że katecheta ma od razu przekreślić dzieci takich rodziców i że katecheza takich dzieci staje się od razu "pustą bańką i lekcją do odfajkowania" bo przy umiejętnym podejściu do przekazu wiedzy i do zaniedbanego religijnie dziecka sporo można zdziałać i wydaje mi się, że można takim uczestnikom lekcji religii także pokazać, że "warto wierzyć", i że "wiara ma sens" (inaczej rzecz ujmując wtedy to zadaniem katechety jest zachwycić takie dziecko Panem Bogiem, by ono samo mogło stać się potem ewangelizatorem swoich rodziców – trudne to, ale wykonalne).
      3. Wiara rzeczywiście jest materią delikatną i wrażliwą i w jej przekazywaniu trzeba umiejętnego podejścia i traktowania , ale i tu trzeba zachować mądrość i chyba nie powinno być tak, że będziemy chodzić na palcach wokół tych "mniej wierzących" i omijać co trudniejsze wymagania byleby tylko ich nie zrazić, bo takie działanie też nikomu nie pomoże… Poza tym nie zapominajmy o tym, ze wiara jest też łaską, i w jej przekazywaniu i przyjmowaniu "Pan Bóg także ma coś do powiedzenia".
      4. Na koniec jeszcze taka mała, osobista refleksja: tradycyjnie ks. Jacek "odrobinę" wyolbrzymił i moją wiedzę i moje kompetencje. Zapewniam, że nie mam więcej wiedzy niż inni nauczyciele przekraczający każdego dnia szkolne progi, a już z całą pewnością nie jestem żadnym wytrawnym specjalistą w zakresie metodyki nauczania 🙂
      Pozdrawiam serdecznie.
      J.B.

    • Oj, rzeczywiście narasta pewna przestrzeń wzajemnego niezrozumienia :). Niestety, dopiero w poniedziałek będę mógł ustosunkować się do poszczególnych punktów 🙂 (jestem w chronicznym niedoczasie wszystkiego 😉 – najbardziej człowiek jest zajęty wtedy, kiedy nie pracuje i poszukuje nowych wyzwań zawodowych 😀 )

    • Niestety, nie dane mi było poświecić wystarczającej ilości czasu na odpowiedź, ale tak już jest: "co nagle to po diable", "gdy się człowiek śpieszy, to się diabeł cieszy" itp. dlatego z góry proszę o wybaczenie wszelkich błędów i za to, że nie tak głęboko i zwięźlę rozwinę swoje myśli.
      Odniosę się najpierw do wpisu Sissi, ponieważ zazębia się on z tematem, który miałem rozwinąć odnośnie rodziców i ich opinii na temat lekcji religii.
      Tak, pełna zgoda – biurokracja jest rakiem zżerającym każdą strukturę organizacji. ta sama choroba jest w służbie zdrowia: 10 min. na pacjenta z czego 6 – 7 na wypełnianie papierów ;). Co więcej, to dotyczy całego naszego państwa: polski przedsiębiorca musi poświęcić na wypełnianie różnych dokumentów będących tworem administracji państwowej bodajże najwięcej czasu ze wszystkich krajów UE :).
      Wracając do tematu rodziców i ich postaw roszczeniowych (przykład podany przez Sissi) wiem, że to się zdarza, pewnie dość często, ale „mimo wszystko” i „wciąż jeszcze” zdrowy rozsądek zwycięża: tzn. z moich doświadczeń wynika, że jest to mniejszość 🙂 – może dobrze trafiam ;). Martwi mnie co innego, a mianowicie droga prowadząca do absurdów, przy których teoria Parkinsona, czy „Paragraf 22” Hellera to pikuś ;). Za parę lat „lista” tego czego nie może nauczyciel będzie tak długa, jak z Zakopanego na Hel, a to co może – króciutka jak mini spódniczka Bardotki za czasów sowietyzacji zachodu kwiatowymi dziećmi ;). Doceniam trud , wagę i odpowiedzialność zawodu nauczyciela i będę bronił jego społecznej funkcji oraz jestem i będę wyrozumiały 🙂 …. Nie zapominając jednakże o tym, że nauczyciele są ludźmi, a jako tacy są różni i różnią się między sobą w wielu sprawach (o tym wspominała J.B.) . Tak jak wszyscy się zgadzamy co do podstawowej i bazowej roli edukacyjnej dziecka, którą jest (powinna być) rodzina, obecnie będąca zadrą w oku macherom od „nowego lepszego świata” jako archaizm stojący na drodze postępu, tak nie wiem czy wszyscy zgadzamy się co do roli i funkcji nauczyciela będącego w pewnym momencie życia małego człowieka jego kolejną „latarnią”. Jeśli ktoś nie rozumie o czym piszę, to niech pójdzie rano do szkoły podstawowej i zobaczy jak dzieci z 1 klasy zachowują się kiedy przyjdzie po nie „Pani” :). Ja stoję mocno na stanowisku o istotnej roli autorytetu (proszę nie mylić z narzucanymi społeczeństwu odgórnie tzw. „autorytetami moralnymi” 😉 ) w procesie przekazywania wiedzy o świecie, dlatego nie „podkopuję” wspomnianego u nauczycieli i liczę na odwzajemnienie w stosunku do mnie – rodzica (a bywa tak w starszych klasach, że nauczyciel zwiedziony jakąś bzdurną ideologią potrafi kłaść do głowy dziecka, np. na lekcjach francuskiego czy angielskiego, farmazony związane niekoniecznie z bogatą i długą historią owych kultur, ale wymysłami ostatnich dziesięcioleci, siejąc tym samym ferment i podważając system wartości przekazywany w rodzinie – służę przykładami, gdyby ktoś był zainteresowany).

    • Zatem, jeśli nauczyciele są różni, stanowiąc pewną grupę zawodową obarczoną przymusem robienia rzeczy, w których czasami nie widzą większego sensu, to co dopiero rodzice 🙂 – tych jest pełen wachlarz i postaw i poglądów i czego tam człowiek by sobie życzył? Oczywiście, socjologicznie można nas powrzucać do różnych worków z etykietami, ale to i tak nie zmieni faktu, że dwadzieścia kilka rodzin w klasie 1 ma kontakt i rozwiązuje problemy z 3 – 4 nauczycielami, a tych 3 – 4 nauczycieli ma kontakt z kilkudziesięcioma rodzicami 🙂 – oj, nie chciałbym się zamienić ;).
      Płynnie przechodząc od postaw rodziców do tego, jak ich postawy mają się do lekcji religii muszę napisać, że ….. nieciekawie. Nie generalizuję, nie uogólniam, nie stygmatyzuję, jedynie chcę zaznaczyć problem, na który szczególnie zwracam uwagę traktując wiedzę religijną jako rzecz niezmiernie ważną. Otóż czuję się osamotniony :). Nie dlatego, żebym był nadmiernym dewotem. Nie mam nie wiadomo jakich wymagań programowych (a być może wręcz przeciwnie), lecz dlatego, że – niestety – ludziom na tym chyba za bardzo nie zależy…. Religia często jest traktowana jako nadprogramowy byt w szkole, który stanowi dodatkowy „ciężar” dla naszych najwspanialszych, najmądrzejszych i najinteligentniejszych pociech . Kiedy słyszę, że ktoś narzeka na „wymuszenie” przez katechetkę nauczenia się podstawowych modlitw „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Mario” , to nie wiem czy śmiać się, płakać czy modlić za człowieka o tak ogromnym zasobie ignorancji. Słyszę narzekania na zadawanie prac domowych (abstrahuję od metodyki w tej chwili) z religii, bo…. dzieci i tak mają dużo zadawane z innych przedmiotów: ot! To dopiero pokazuje, w którym miejscu w szeregu ludzie mają religię, a pewnie i samego Boga – na szarym końcu! I nie chodzi o rodzaj zadawanego do domu materiału, o jakieś zagadnienia merytoryczne, ale o sam fakt „zadawania”!

    • Nie jest do końca prawdą to, co usłyszałem na początku roku szkolnego, że „Szkoła ma uczyć, a nie wychowywać” i że rodzice nie mogą zwalać wychowania na szkołę. Owszem, nie mogą, ale może warto byłoby zrozumieć istotę rzeczy, zarówno przez rodziców jak i edukujących: na proces edukacji człowieka wpływa wiele czynników, ale to przede wszystkim w rodzinie, a zaraz potem w przedszkolu i szkole dziecko uczy się życia społecznego i poznaje świat i to MUSI razem współgrać. „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie…” pisał Jan Zamoyski w akcie fundacyjnym Akademii Zamojskiej w 1600 roku – a jakie było? A to widać – mamy to, co mamy….. a dalej było tak: „… Nadto przekonany jestem, że tylko edukacja publiczna zgodnych i dobrych robi obywateli „ – i owszem, ale zależy od tego kto układa program tej edukacji .
      Zjechałem z tematu katechezy na rzeczy ogólne dotyczące edukacji jako takiej, ale to się zazębia i tu przechodzę na odpisanie i wyjaśnienia do postu J.B. :
      1. Nie zrozumieliśmy się co do tego „głównego nurtu”: ja nie miałem na myśli sytuacji takiej, że na zawartość merytoryczną programu, czy metodykę nauczania ma wpływ państwo jako takie, czy MEN jako organ tego państwa – uchowaj Boże przed takim rozwiązaniem . Droga J.B. na mnie wszelkie „komisje” i „biura” działają raczej jak płachta na byka ;), wiem – są potrzebne . Jestem miłośnikiem Akwinaty, zatem, przy całym szacunku dla hierarchicznej organizacji świata (w przyrodzie widać to jak na dłoni ;)), uważam, że na szarym końcu tej układanki i tak zawsze stoi konkretny człowiek, który stanowi w świecie relacji jego bardzo istotny element (życie indywidualne i społeczne jest światem relacji). Gremia mogą tworzyć programy, moduły, długo i krótkofalowe strategie itd. Mogą głowić się nad tym i tamtym, ale ostatecznie i może niestety, to nie gremia ponoszą odpowiedzialność za swoje działania. Ponoszą je ci, na barki których nakładane są obowiązki przekazywania tego, co komisje sobie ustalą . Czyli nauczyciele i katecheci. Pisząc o „głównym nurcie” miałem na myśli to, co „a priori” wymusza nauczanie powszechne, czyli działania szablonowe dopasowane nie do przekazu indywidualnego (utracona już na zawsze relacja mistrz – uczeń), ale do ogółu, większości. Ja to rozumiem, coś za coś 🙂

    • 2. i 3.
      „Zadanie rozbudzania wiary spoczywa w pierwszej kolejności na rodzicach” – oczywiście, o tym pisałem i z tym zgadzamy się wszyscy 
      „Dyrektorium Ogólne o Katechizacji nazywa ich "pierwszymi wychowawcami w wierze", a jeśli tak to na katechezie szkolnej powinniśmy spotykać dzieci posiadające już "jakiś" zasób wiedzy religijnej” – zgoda, ale pachnie to oderwaniem od rzeczywistości, o czym było wcześniej ;). Niemniej zgadzam się i nawet oczekiwałbym tego, o czym napisałaś dalej w tym punkcie. Pisząc o „bańce mydlanej” nie skazuję nikogo na zamknięcie na wiarę, ale skoro dom rodzinny coraz częściej zawodzi w tym obszarze, to katecheta pokazujący – a nie tylko uczący – o miłości bliźniego ma szansę zostać narzędziem w ręku Boga do otworzenia się na Jego Łaskę, o której piszesz. Jak wiemy na przykładzie Francji (ileż to obecnie aktywnych katolików wiedzących co to jest katolicyzm? 5 czy 7 %?), na Bożą Łaskę człowiek musi się otworzyć i ją pielęgnować: inaczej lipa blada! Przy wolnej woli człowieka bywa, że nawet Bóg staje się „bezsilny”.
      „że będziemy chodzić na palcach wokół tych "mniej wierzących" i omijać co trudniejsze wymagania byleby tylko ich nie zrazić,” – tak, mi chodzi o to, aby tak jak napisałaś we wszystkim „zachować mądrość” 🙂
      Moje pytanie z serii praktycznych: W 1 klasie moja córka zaliczyła na 5 Akty Pobożne :). Jak myślisz, ilu rodziców wytłumaczyło dzieciom słowa z Aktu Wiary i Aktu Nadziei (co trzecie słowo to w zasadzie teologiczna definicja 😉 )? A ilu katechetów je tłumaczy przed "nauką na rympał"? I to jest to, co uważam za „odfajkowanie”: nauczenie się na pamięć formułki, której się nie rozumie, na zaliczenie. Mnie córka po prostu pytała co znaczy to, co znaczy tamto. Obrazowo starałem się jej to wytłumaczyć, nie wiem czy skutecznie, niemniej nigdy nie lubiłem uczyć się na pamięć rzeczy, których nie rozumiałem 😉 . I tego przede wszystkim będę uczył córkę :).
      Przepraszam za chaos wypowiedzi, ale doprawdy jestem w dziwnym czasowym pogmatwaniu 😉

  • Jestem pod silnym wrażeniem całej powyższej dyskusji, szczególnie – kompetencji J.B. Chociaż – jeśli o to akurat idzie – nie jestem zdziwiony. Mogę tylko wyrazić zadowolenie, że właśnie taka Osoba jest włączana w dzieło tworzenia nowych podręczników do katechezy: Osoba z bogatym osobistym doświadczeniem, a jednocześnie – z rozległą wiedzą, potwierdzoną wysokimi naukowymi tytułami. To pozwala mieć nadzieję na solidne przygotowanie pomocy do katechezy. Dziękuję raz jeszcze, tyle na ten moment, a szerzej odniosę się do sprawy w sobotnim słowie wstępnym, ponieważ jutro, czyli w piątek, czekamy na słówko z Syberii! Pozdrawiam+! Ks. Jacek

  • Mówiąc o szkole chciałabym zwrócić uwagę na problem przepełnienia klas. Nauczyciel ma zrealizować minimum programowe, zainteresować uczniów przedmiotem, zauważyć problemy, przygotować się do następnych zajęć, wypełnić różne, biurokratyczne papiery, itp. W przypadku 30 uczniów w klasie to mało realne. Trudno jest utrzymać porządek. Nie dziwnie się, że nauczyciel czasem traktuje przerwę, jak wybawienie. Ja czasem mam dość 8-letniego siostrzeńca, a co ma mówić osoba, która sprawuje pieczę nad 30 rozbrykanych dzieciaków ( też się nie dziwnie, że nie mogą w ławce wytrzymać), czy 30-stką młodych gniewnych.
    Szwankuje też współpraca rodzic – nauczyciel. Znam nauczycieli uczących Zuzannę M. Z relacji nauczycielki wiem, że nauczyciele sygnalizowali matce problemy z uczennicą. I matka miała pretensje, że nauczyciele nie rozumieją córki. Nie chcę obwiniać żadnej ze stron. Ale co ma zrobić nauczyciel z wagarującym osiemnastolatkiem? Są też rodzice, którzy żądają usprawiedliwienia wszystkich godzin, które opuściło dziecko.
    Małe klasy wiele ułatwiłyby. Oczywiście nie rozwiązały by wszystkich problemów.
    Przepraszam za ewentualne błędy – tablet czasem dokonuje niechcianych autokorekt.
    Sissi

    • Sama prawda! Współpraca z rodzicami rzeczywiście nieraz szwankuje – a ostatnio jakby częściej… Wielką zaś trudnością – zasygnalizowaną przez Sissi – jest przerost biurokracji w szkole. To jest prawdziwa "kula u nogi" wielu nauczycieli, a szczególnie wychowawców klas, zobowiązanych do wypełniania tysięcznych formularzy i sprawozdań, których potem nikt nie czyta, ale które koniecznie muszą być tworzone. Pojawiło się to już w naszej powyższej dyskusji… Nauczyciel, któremu rzeczywiście dużo sił i energii potrzeba, aby dobrze wypełnić zadanie nauczania, musi tę energię marnotrawić na takie bzdury. Z pewnością, wszystkie te papierzyska nijak się mają do procesu kształtowania i kształcenia dzieci… Pozdrawiam+! Ks. Jacek

  • Zastanawiam się też, czy nauczyciel, który w ciągu roku uczy ~350 uczniów (w przypadku nauczyciela chemii to realne, 8 klas pierwszych po 30 uczniów i 4 drugie) ma czas, żeby wszystkich uczniów poznać i nad każdym uczniem się pochylić (zalecenie i sformułowanie użyte przez dyrektora szkoły).
    Pomijam realizację programu nauczania – minimum programowe – które nauczyciel MUSI wyrobić.

    Sissi

Archiwum wpisów

Ks. Jacek Jaśkowski

Witam serdecznie! Kłania się Ks. Jacek Jaśkowski. Nie jestem ani kimś ważnym, ani kimś znanym. Jestem księdzem, który po prostu chce rozmawiać. Codzienna kapłańska posługa pokazuje mi, że tematów do rozmów z księdzem jest coraz więcej i dzisiaj żaden ksiądz nie może od nich uciekać, ale – wprost przeciwnie – podejmować nowe wyzwania. To przekonanie skłoniło mnie do próby otwarcia tegoż bloga, chociaż okazji do rozmów na co dzień – w konfesjonale i poza nim – na szczęście nie brakuje. Myślę jednak, że ten blog będzie jeszcze jednym sposobem i przestrzenią nawiązania kontaktu z ludźmi dobrej woli, otwartymi na dialog.