Szczęść Boże! Moi Drodzy, w dniu dzisiejszym urodziny przeżywa Michał Różanowski, należący w swoim czasie do jednej z młodzieżowych Wspólnot. Niech Pan Mu udziela swoich darów, a On – niech się na nie otwiera. O to będę się dla Niego modlił.
A oto dzisiaj także będą miały miejsce dwie uroczystości pogrzebowe, w których chciałbym – i powinienem – wziąć udział, ale ponieważ odbędą się one w miejscach od siebie oddalonych, a w czasie zbliżonym, dlatego będę koncelebrował w Kodniu Mszę Świętą pogrzebową Pana Jana Golca – naprawdę niezwykłego Człowieka, mieszkającego właśnie w Kodniu, z którym od samego początku mojego wędrowania w Grupie 11 Pieszej Pielgrzymki Podlaskiej dzieliłem trud pątniczy.
Pan Jan zawsze fascynował mnie tym, że codziennie z pamięci śpiewał całe Godzinki o Niepokalanym Poczęciu Matki Bożej, ale był też otwarty zarówno na śpiew tradycyjny, jak i ten bardziej nowoczesny, wykonywany przez grupowy zespół. A tak w ogóle, to był człowiekiem o niezwykłej wręcz pokorze i dobroci – dla mnie, młodego wtedy pielgrzyma, był wielkim wsparciem.
Później podziwiałem Jego zaangażowanie w życie Parafii w Kodniu, a szczególnie Jego wielką pobożność. Dokąd Mu tylko siły pozwalały, to na swoim rowerku codziennie przyjeżdżał na Msze Święte. W ostatnim czasie nasiliła się choroba, tak że raczej spodziewaliśmy się, iż Pan zechce Go do siebie zabrać. Ale i tak – dał Mu Pan przeżyć wiele lat na tym świecie, bo aż dziewięćdziesiąt dwa, a w tym czasie: tak wiele dobra uczynić ludziom!
Niech Bogu będzie wielkie uwielbienie za niezwykłe życie Pana Jana! Niech na spotkanie – w progach Ojca Domu – wyjdzie po Niego litościwa Matka, Pani Kodeńska, której Pan Jan pozostał wierny do końca swoich dni i w której Oblicze przez tyle lat się wpatrywał.
A w Międzyrzecu Podlaskim odbędzie się pogrzeb świętej pamięci Pani Haliny Cholewa, Mamy mojego kursowego Kolegi, Księdza Wojciecha. Ponieważ nie dam rady dotrzeć na ten pogrzeb, to w najbliższych dniach odprawię Mszę Świętą za Zmarłą. Niech Pan będzie uwielbiony także w Jej życiu, które zaowocowało kapłańskim powołaniem dwóch Synów.
A teraz już zapraszam do pochylenia się nad Bożym słowem dzisiejszej liturgii. Oto słówko Księdza Marka na dziś:
https://www.youtube.com/c/CatholicSurgut
Co zatem konkretnie mówi dziś do mnie Pan? Z jakim osobistym przesłaniem zwraca się do mnie? Duchu Święty, podpowiedz…
Niech Was błogosławi Bóg Wszechmogący: Ojciec + i Syn, i Duch Święty. Amen
Gaudium et spes! Ks. Jacek
Środa 14 Tygodnia zwykłego, rok II,
Wspomnienie Bł. Marii Teresy Ledóchowskiej, Dziewicy,
6 lipca 2022.,
do czytań: Oz 10,1–3.7–8.12; Mt 10,1–7
CZYTANIE Z KSIĘGI PROROKA OZEASZA:
Izrael był jak dorodny krzew winny, przynoszący wiele owoców: lecz gdy owoc jego się mnożył, wzrastała liczba ołtarzy; im lepiej działo się w kraju, tym wspanialsze budowano stele. Ich serce jest obłudne, muszą pokutować! Pan ich ołtarze rozwali i stele powywraca. Powiedzą wtedy: „My nie mamy króla, bośmy się Pana nie bali, zresztą cóż nam król pomoże”.
Upadnie Samaria, a król jej jest niby piana na powierzchni wody. Zniszczone będą wyżyny Bet–Awen, grzech Izraela. Ciernie i osty wyrosną na ich ołtarzach. Wtedy powiedzą górom: „przykryjcie nas!”, a wzgórzom: „padnijcie na nas!”
Posiejcie sprawiedliwość, a zbierzecie miłość; karczujcie nowe ziemie! Nadszedł czas, by szukać Pana, aż przyjdzie, by sprawiedliwości was nauczyć.
SŁOWA EWANGELII WEDŁUG ŚWIĘTEGO MATEUSZA:
Jezus przywołał do siebie dwunastu swoich uczniów i udzielił im władzy nad duchami nieczystymi, aby je wypędzali i leczyli wszystkie choroby i wszelkie słabości.
A oto imiona dwunastu apostołów: pierwszy Szymon, zwany Piotrem, i brat jego Andrzej, potem Jakub, syn Zebedeusza, i brat jego Jan, Filip i Bartłomiej, Tomasz i celnik Mateusz, Jakub, syn Alfeusza, i Tadeusz, Szymon Gorliwy i Judasz Iskariota, ten, który Go zdradził.
Tych to Dwunastu wysłał Jezus, dając im następujące wskazania: „Nie idźcie do pogan i nie wstępujcie do żadnego miasta samarytańskiego. Idźcie raczej do owiec, które poginęły z domu Izraela. Idźcie i głoście: «Bliskie już jest królestwo niebieskie»”.
Czyż to wszystko, co słyszymy w pierwszym czytaniu, nie oddaje rzeczywistości, z którą mamy często do czynienia w życiu? Oto, kiedy człowiekowi zbyt dobrze się w życiu układa, to zaczyna kombinować, komplikować sobie życie, a w końcu także – odchodzić od Boga, lekceważyć Go coraz bardziej… Wyraźnie wybrzmiewa to w słowach: Izrael był jak dorodny krzew winny, przynoszący wiele owoców: lecz gdy owoc jego się mnożył, wzrastała liczba ołtarzy; im lepiej działo się w kraju, tym wspanialsze budowano stele.
Dlaczego tak właśnie się działo? A dlaczego tak dzieje się dzisiaj, ale i w niedawnej naszej historii mieliśmy do czynienia z tym zjawiskiem, że kiedy kraj nasz pozostawał w szponach systemu komunistycznego, uderzającego w wolność i godność człowieka, to nasze kościoły były pełne, a Polacy – narzekając na swoje uciemiężenie – tłumnie i żarliwie modlili się o odzyskanie wolności, o poszanowanie ludzkiej godności.
Kiedy jednak wolność przyszła – jak szybko miało się okazać, że kościoły w znacznej mierze opustoszały, a Bóg przestał być wielu potrzebny… Może nie jest jeszcze tak niepokojąco, jak na zachodzie Europy, ale widzimy odchodzenie ludzi od Boga, słabnięcie w wierze, rezygnację praktyk religijnych.
A na wspomnianym Zachodzie, gdzie ludziom od wielu już lat żyje się dostatnio, bogato i wygodnie – Bóg i Jego sprawy zeszły w ogóle na jakiś plan daleki. Bo w sumie… po co komu potrzebny Bóg, jeżeli człowiek sam sobie tak dobrze radzi, jest w życiu ustawiony, żyje w luksusie, nie wiedząc, co to głód i bieda… Po co w takiej sytuacji potrzebny Bóg człowiekowi, skoro człowiek sam sobie wystarcza?…
Ale chyba nawet nie trzeba rozpatrywać tego w kategoriach całego narodu, czy ludzkości. Czyż bowiem takie doświadczenie nie jest udziałem każdej i każdego z nas? Ja sam pamiętam jeszcze z czasów szkolnych, zwłaszcza licealnych, kiedy to jadąc rowerem na lekcje do swego liceum, prowadziłem z Panem naszym intensywny dialog, którego celem było przekonanie Pana naszego, aby pomógł mi przetrwać kolejny dzień bez klęski w ocenach, która niechybnie nastąpi, jeżeli tylko zostanę zapytany z tego, czy innego przedmiotu.
Bo znowu „nie miałem czasu” się przygotować… Chociaż naprawdę – bardzo chciałem! Naprawdę! Ale się nie dało, bo było takie spotkanie, bo było inne spotkanie, bo trafiło się to, trafiło się tamto… I – o dziwo – Pan nasz, w swojej niebywałej wyrozumiałości, bardzo szedł na te układy. Chociaż nie zawsze, a wtedy było groźnie, ale generalnie jakoś ostatecznie wyszedłem zwycięsko z czasów szkolnej edukacji.
Natomiast, co mocno pozostało mi w pamięci z tamtego czasu, to fakt, że te poranne rozmówki na rowerze z Panem naszym tak mnie absorbowały i angażowały, że w ogóle nie było problemu ze skupieniem. Ja naprawdę dokładnie wiedziałem, co chciałem Panu naszemu powiedzieć, zdania kleiły mi się w logiczną całość, świadomie dobierałem kolejne argumenty – i szło to wszystko bardzo łatwo, bardzo płynnie, w ogóle nie było problemu z jakimikolwiek rozproszeniami! Bo czułem bat nad głową, więc intensywnie przekonywałem Pana naszego, żeby mnie uratował.
O ile gorzej było już z podziękowaniem, w czasie powrotu do domu… Wtedy zupełnie nie dało się zebrać myśli, bo rozbiegały się one wszędzie, gdyż czuło się luz i ulgę!
I potem niejednokrotnie doświadczałem takich sytuacji, iż kiedy było trudno, ciężko i pod górę, a do tego dochodziło poczucie totalnej bezsilności i bezradności w obliczu różnych przeciwności, to modlitwa szła naprawdę dobrze, była bardzo intensywna – a w ogóle, to był czas na modlitwę, bo wiele innych rzeczy odłożyło się na bok, na później, żeby tylko się pomodlić.
Ale kiedy sprawy szły w miarę dobrze, jakoś tak wszystko się lepiej, czy gorzej, ale jakoś tam układało, wtedy nagle czasu na modlitwę zaczynało brakować, a jeśli się już znajdował, to też myśli rozbiegały się to w tę, to w tamtą stronę, ale najwięcej to myślało się, jak samemu rozwiązać różne sprawy, bo człowiekowi wydało się, że sam wszystko zrobi i sam wszystkiemu zaradzi.
A od tego to już tylko krok do tego, żeby zacząć Boga traktować jakoś wymijająco, lekceważyć Go, odsuwać na plan dalszy… I – tak trochę idąc po myśli dzisiejszego pierwszego czytania – zacząć wznosić ołtarzyki na swoją własną cześć… Może to nie jest tak do końca uświadomione, z pewnością nie jest to często chciane, ale samo – nawet podświadomie – rodzi się w człowieku przekonanie, że sam sobie poradzi, że sam sobie wystarczy. Bo przecież idzie mu tak dobrze.
W pierwszym czytaniu słyszymy, że Bóg postanowił wybudzić ludzi z tego fałszywego przekonania o samych sobie. Słyszymy: Ich serce jest obłudne, muszą pokutować! Pan ich ołtarze rozwali i stele powywraca. Ale też słyszymy – w ostatnim zdaniu – gorącą zachętę ze strony Boga: Posiejcie sprawiedliwość, a zbierzecie miłość; karczujcie nowe ziemie! Nadszedł czas, by szukać Pana, aż przyjdzie, by sprawiedliwości was nauczyć.
A w Ewangelii słyszymy o powołaniu dwunastu Apostołów. Poznajemy ich z imienia, po czym Jezus udziela im bardzo jasnych instrukcji, dotyczących ich działania: Nie idźcie do pogan i nie wstępujcie do żadnego miasta samarytańskiego. Idźcie raczej do owiec, które poginęły z domu Izraela. Idźcie i głoście: «Bliskie już jest królestwo niebieskie»
Właśnie Apostołowie to – z jednej strony – ludzie powołani do bardzo wyjątkowego zadania jako konkretni ludzie, wskazani z imienia, mający swoją osobistą historię i swoje talenty, swoje predyspozycje – a z drugiej strony: ludzie świadomi tego, że bez pomocy Jezusa niczego nie będą w stanie zrobić. Ich losy – chociażby te, opisane na kartach Nowego Testamentu – dobitnie pokazują, ile to byli w stanie zdziałać, kiedy liczyli tylko na siebie. Albo: za bardzo liczyli na siebie. I jak niejednego – w tym także tego pierwszego, Piotra – zgubiła nadmierna pewność siebie.
Dlatego najlepszym wyjściem z tego typu sytuacji i sposobem uniknięcia tego typu zagrożeń jest stałe, niezmienne, niezachwiane zaufanie do Boga – zarówno w sytuacjach trudnych, kiedy to odruchowo wręcz szukamy Bożej pomocy, jak i w sytuacjach radosnych, sytuacjach powodzenia, kiedy to może się nam wydawać, że sami sobie poradzimy, bez szczególnej pomocy Bożej. Zawsze i w każdych okolicznościach – zaufanie do Boga!
Tak, jak uczy nas tego swoją postawą Patronka dnia dzisiejszego, Błogosławiona Maria Teresa Ledóchowska.
Urodziła się ona w czasie Powstania Styczniowego, w dniu 29 kwietnia 1863 roku, w Loosdorf, w Austrii, dokąd jej rodzina wyemigrowała po Powstaniu Listopadowym. 12 maja 1874 roku, przyjęła Pierwszą Komunię Świętą, a 15 lipca 1878 roku – Sakrament Bierzmowania.
Od najmłodszych lat wykazywała wybitne uzdolnienia literackie, muzyczne i aktorskie. Mając pięć lat, napisała mały utwór dla domowników, a jako dziewięcioletnia dziewczynka układała wiersze. Rodzina każdy dzień kończyła wspólnym pacierzem, a w niedzielę uczestniczyła we Mszy Świętej. Matka naszej Patronki, jako osoba niezwykle czuła na niedolę bliźnich, a do tego bardzo towarzyska i pogodna, umiała wychować dzieci w karności i sumienności. Ojciec pogłębiał wiedzę dzieci, zapoznając je z historią malarstwa i sztuki, z historią Polski i ojczystą mową.
W roku 1873 rodzice stracili po raz drugi majątek na skutek bankructwa instytucji, której akcje wykupili – bo pierwszy raz dziadek stracił wszystko za udział w Powstaniu Listopadowym. W tej sytuacji, ojciec Marii Teresy sprzedał majątek w Loosdorf i wynajął mieszkanie w St. Polten. Tu dzieci uczęszczały do szkoły. Dokumentem z tych lat jest świadectwo szkolne Marii Teresy Ledóchowskiej, wystawione w 1875 roku, na którym widnieją same oceny bardzo dobre. Miała wówczas dwanaście lat.
Wielkim przeżyciem dla niej była wiadomość o uwięzieniu w Ostrowie Wielkopolskim jej stryja, arcybiskupa Mieczysława Ledóchowskiego. Posłała do więzienia napisany przez siebie wiersz ku jego czci. W dwa lata później, w roku 1875, witała go radośnie w Wiedniu, gdy jako kardynał zatrzymał się tam w drodze do Rzymu. I jemu to właśnie zadedykowała swoją pierwszą książkę. Było to sprawozdanie z podróży, jaką odbyła po Polsce ze swoim ojcem, gdy miała szesnaście lat.
W 1883 roku, Ledóchowscy przenieśli się na stałe z Austrii do Polski, a konkretnie – do Lipnicy Murowanej koło Bochni, gdzie ojciec wykupił mocno zaniedbany majątek. Powitał ich burmistrz miasta i ludność w strojach krakowskich – chlebem i solą. Maria ucieszyła się z powrotu do Polski. A miała wtedy dwadzieścia lat. Rychło jednak zaznała, jakie są kłopoty w prowadzeniu gospodarstwa. W porze zimowej chętnie zwiedzała pobliski Kraków i brała udział w towarzyskich zebraniach i zabawach. Wyróżniała się urodą i inteligencją, dlatego szybko zdobyła sobie wzięcie.
W zimie 1885 roku zachorowała na ospę i przez wiele tygodni leżała, walcząc o życie. Choroba zostawiła ślady na jej twarzy. Organizm był osłabiony, bowiem sześć lat wcześniej przebyła ciężki tyfus. I to właśnie ta choroba uczyniła ją dojrzałą duchowo. Poznała marność życia doczesnego i rozkoszy świata. Zrodziło się w niej postanowienie oddania się na służbę Panu Bogu, jeśli tylko dojdzie do zdrowia. Na ospę zachorował także jej ojciec, wskutek czego – opatrzony Świętymi Sakramentami – niedługo zmarł. Pochowany został w Lipnicy. Maria Teresa, sama osłabiona po ciężkiej chorobie, nie była zdolna do prowadzenia majątku.
W wyniku starań rodziny, cesarz Franciszek Józef I mianował ją damą dworu wielkich książąt toskańskich w Salzburgu. Żyjąc na dworze, Maria Teresa nie zaprzestała prowadzenia życia przepełnionego wewnętrznym skupieniem. W 1886 roku po raz pierwszy zetknęła się z zakonnicami, które przybyły na dwór arcyksiężnej po datki na misje. Wtedy też po raz pierwszy spotkała się z ideą misyjną Kościoła.
A w tym właśnie czasie kardynał Karol Marcial Lavigerie, arcybiskup Algieru, rozwijał ożywioną akcję na rzecz Afryki. Pewnego dnia Maria Teresa dostała do ręki broszurę kardynała, gdzie przeczytała słowa: „Komu Bóg dał talent pisarski, niechaj go użyje na korzyść tej sprawy, ponad którą nie ma świętszej!” To było dla niej światłem z nieba. Znalazła cel swojego życia! Postanowiła skończyć z pisaniem dramatów dworskich, a wszystkie swoje siły poświęcić dla misji afrykańskich. W tej sprawie napisała też do stryja, kardynała Ledóchowskiego, który pochwalił jej postanowienie.
Jej pierwszym krokiem w ramach tejże działalności było napisanie dramatu „Zaida Murzynka”, wystawionego następnie w teatrze salzburskim i w innych miastach. Ponieważ obowiązki damy dworu zabierały jej zbyt wiele cennego czasu, zwolniła się z nich. Stanęła na czele komitetów antyniewolniczych. Te jednak rychło ją zwolniły, gdyż chciała, aby były to komitety katolickie, a nie międzywyznaniowe.
W 1890 roku, Maria zamieszkała w pokoiku przy domu starców u sióstr szarytek. Zerwała stosunki towarzyskie i oddała się wyłącznie sprawie Afryki. W tymże samym 1890 roku, na własną rękę, zaczęła wydawać „Echo z Afryki”. Nawiązała kontakt korespondencyjny z misjonarzami. Wkrótce korespondencja rozrosła się tak bardzo, że musiała zaangażować sekretarkę i ekspedientkę. Jednak widząc, że dzieło dalej się rozbudowuje, w jednym z numerów „Echa” z roku 1893 zamieściła apel o pomoc.
Z pomocą jednego z ojców jezuitów, opracowała statut Sodalicji Świętego Piotra Klawera. W dniu 29 kwietnia 1894 roku, w swoje trzydzieste pierwsze urodziny, przedstawiła go na prywatnej audiencji Papieżowi Leonowi XIII do zatwierdzenia. Papież dzieło pochwalił i udzielił mu swojego błogosławieństwa. Siedzibą Sodalicji były początkowo dwa pokoje przy kościele Świętej Trójcy w Salzburgu. Tam też założyła muzeum afrykańskie.
Od roku 1892, „Echo z Afryki” wychodziło także w języku polskim. Administrację pisma Maria Teresa umieściła przy klasztorze sióstr urszulanek, gdzie zakonnicą była wtedy jej młodsza siostra, Urszula. W 1894 roku, Maria Teresa miała już własną drukarnię. Od 1911 roku „Echo” zaczęło wychodzić w dwunastu językach. Ponadto, drukowano broszury misyjne, kalendarze, odezwy, a potem katechizmy i książeczki religijne w językach Afryki.
W dniu 9 września 1896 roku, Maria Teresa złożyła śluby zakonne na ręce kardynała Hellera, biskupa Salzburga. W 1897 roku, kardynał zatwierdził konstytucję przez nią ułożoną dla tegoż zgromadzenia zakonnego. W tym też samym roku, Maria Teresa założyła w Salzburgu drukarnię misyjną. W roku 1899, Święta Kongregacja Rozkrzewiania Wiary, na której czele stał kardynał Ledóchowski, wydała pismo pochwalne, a w roku 1899 ta sama Kongregacja przyjęła Sodalicję pod swoją bezpośrednią jurysdykcję. 10 czerwca 1904 roku, Święty Papież Pius X, osobnym dokumentem pochwalił dzieło, a w roku 1910 Stolica Apostolska udzieliła mu definitywnej aprobaty.
W roku 1904 Maria Ledóchowska przeniosła swoją stałą siedzibę do Rzymu. W cztery lata potem udała się osobiście do Polski, aby szerzyć tam ideę misyjną. Na wiadomość o powstaniu Polski niepodległej w roku 1918, Maria Teresa poleciła zatknąć polskie sztandary na domach swego zgromadzenia. W roku 1920, wysłała zapomogę do Polski. Pod koniec jej życia, „Echo z Afryki” miało już około stu tysięcy egzemplarzy nakładu. W roku 1901, Maria Teresa założyła przy domu głównym Sodalicji w Rzymie międzynarodowy nowicjat. Także i biura Sodalicji były rozsiane niemal po wszystkich krajach Europy. Przy każdej filii założono muzeum Afryki. Nadto, nasza Patronka wyjeżdżała do wielu różnych miejsc z wykładami i odczytami o misjach w Afryce.
Zmarła 6 lipca 1922 roku, w obecności swoich duchowych córek. 10 lipca złożono jej ciało na głównym cmentarzu rzymskim przy Bazylice Świętego Wawrzyńca. Proces beatyfikacyjny rozpoczęto w roku 1945. Papież Paweł VI, w świętym roku jubileuszowym, w niedzielę misyjną, dnia 19 października 1975, wyniósł ją do chwały ołtarzy. Ciało Błogosławionej, od roku 1934, znajduje się w domu generalnym Sodalicji.
W czasie Soboru Watykańskiego II, biskupi Afryki licznie nawiedzali grób tej, która całe swoje życie i wszystkie swoje siły poświęciła dla ich ojczystej ziemi. W nagrodę za bezgraniczne oddanie się sprawom Afryki, Maria Teresa zdobyła zaszczytny przydomek Matki Afryki. Jest patronką dzieł misyjnych w Polsce.
W swoim apostolskim piśmie, Papież Paweł VI tak pisał o Błogosławionej Marii Teresie: „Apostolskie zadania, wyznaczone przez Chrystusa, stało się natchnieniem całego życia czcigodnej Marii Teresy Ledóchowskiej, tak że dała wspaniały przykład współdziałania kobiet w misyjnym dziele Kościoła.
Chrystus wzbudził w niej pragnienie służenia Mu sercem niepodzielnym. On odkupił i uświęcił ludzi przez swoje posłuszeństwo, posunięte aż do śmierci krzyżowej. On powołał Marię Teresę, aby z miłości ku Niemu służyła Mu w Jego braciach, zwłaszcza tych najbardziej opuszczonych i nieszczęśliwych – niewolnikach z Afryki. Maria Teresa usłyszała Boże wezwanie i całkowicie posłuszna woli Boga, porwana miłością ku Niemu, wielkodusznie i wytrwale poszła za tym powołaniem.
Maria Teresa wyprzedziła czasy, w których żyła, tak bardzo nie sprzyjające apostolstwu kobiet. Musiała przezwyciężyć wiele przeszkód i uprzedzeń, aby móc się oddać apostolstwu i pracy redaktorskiej i wydawniczej. Przewędrowała całą Europę, szerząc wszędzie apostolstwo misyjne, wydając różnojęzyczne czasopisma, zakładając wydawnictwa. Bóg błogosławił dziełu, które rozrastało się i umacniało: założoną przez siebie Sodalicją Świętego Piotra Klawera kierowała roztropnie i z wielką miłością, dzięki której odczuwało się tym bardziej Bożą bliskość.
Tajemnica miłości dopełniła się w śmierci Marii Teresy […]. Katolicy z Afryki opłakiwali odejście swej matki – jak ją nazywali – ale przez działalność założonego przez nią Instytutu, żyjącego jej duchem, nie przestają i dzisiaj doświadczać wielkości i siły tej miłości, która nią owładnęła. Ale nie tylko ludy Afryki pamiętają i podziwiają Marię Teresę, lecz i cały Kościół, bo znamienny przykład jej życia jest dobrem nie tylko jednego kontynentu. W jej życiu Bóg ukazał Kościołowi, a także wszystkim ludziom dobrej woli, czego może dokonać miłość jednego człowieka, który całkowicie oddał się Bogu, a przez Niego i całej cierpiącej ludzkości.” Tyle Święty Papież Paweł VI.
Wpatrzeni w świetlany przykład jej świętości, a jednocześnie zasłuchani w Boże słowo dzisiejszej liturgii, raz jeszcze zapytajmy samych siebie, czy stać nas na pełne zaufanie do Boga – bez względu na to, w jakiej sytuacji – także: w jakim nastroju – w danej chwili się znajdujemy?…